Kuchnia azjatycka różni się od polskiej – to chyba nikogo nie powinno dziwić. Jednak to, że w miejscach, w których jadają mieszkańcy danego kraju nie znajdziemy zbyt wielu potraw, które znamy z azjatyckich restauracji w Europie, może być już trochę zaskakujące. Oczywiście Tajlandia, Wietnam, a przede wszystkim Laos, poza lokalnymi jadłodajniami są również pełne dużych restauracji, w których można usiąść na ładnych, dużych krzesłach, złożyć zamówienie u kelnera ubranego w strój firmowy oraz zjeść naleśnika, spaghetti, kanapkę czy stek z frytkami. Ale przecież nie po to leci się na drugi koniec świata!
Restauracje azjatyckie w Europie przystosowane są specjalnie dla nas – Europejczyków. Wolimy chude mięso, a tłuszcz wyrzucamy, siadamy na wygodnych krzesłach, a nie budżetowych plastikowych taborecikach. Jadamy w klimatyzowanych, wysprzątanych pomieszczeniach, a nie na ulicy wśród tłumu przechodniów i zgiełku miasta. Mamy dania różnego typu na śniadanie, a zupełnie inne na obiad czy kolację. Do tego często najadamy się do granic możliwości (lub trochę ponad). Gwoździem do trumny oryginalnych azjatyckich restauracji w Polsce jest oczywiście sanepid – żadna z tych, które spotkaliśmy w wymienionych wyżej krajach nie miałaby z nim najmniejszych szans.
W lutym opisaliśmy kilka potraw tajskich, a dziś po tych kilku słowach wstępu przyszedł czas na kuchnię wietnamską. Nie sposób spróbować wszystkiego co oferuje nam Wietnam, aczkolwiek wydaje nam się, że i tak zobaczyliśmy (i zjedliśmy) całkiem sporo. Zobaczcie sami.
Na początek coś spokojnego – smażony ryż z dodatkami. To danie znajdziemy chyba w każdym kraju Azji południowo-wschodniej i Wietnam nie jest tu wyjątkiem. Ryż z woka z dodatkiem warzyw oraz jajka, zazwyczaj z jednym składnikiem do wyboru: wieprzowina, kurczak, wołowina lub czasami owoce morza. Niby nic specjalnego, ale jest to idealne rozwiązanie dla turystów bojących się nowości. Często słyszymy 'ja to bym w tym kraju z głodu umarła’ – polecamy „fried rice”. Czasami z rosołkiem w gratisie. Koszt: 30-40 tys VND.

Wietnamczycy kochają zupy. W całym kraju podaje się zupę Phở w wersji z wołowiną (phở bò), kurczakiem (phở gà) lub rzadziej z wieprzowiną (phở hà). Zupa podobna jest do naszego rosołu, gotowana przez długi czas na kościach wołowych. Podawana z makaronem ryżowym, warzywami takimi jak cebula czy szczypiorek i niestety zawsze z łyżeczką glutaminianu sodu. W Wietnamie można go kupić w większości sklepów spożywczych na półce gdzieś pomiędzy solą, a pieprzem. Każda zupa phở, którą jedliśmy była zupełnie inna. Każdy kucharz ma swój przepis, a jadąc z Hanoi do Ho Chi Minh i jedząc phở w miastach po drodze, można zauważyć stopniowe zmiany smaku, a ostatecznie praktycznie całkowicie inną zupę podawaną pod tą samą nazwą. Koszt: 30-40 tys VND.
W Wietnamie zupy jada się o każdej porze dnia, ale najchętniej na śniadanie. Poza phở spotkaliśmy jeszcze kilka innych. Do niektórych, takich jak przedstawiona poniżej Bún Ốc Bò, podawane są swego rodzaju wydłużone, niesłodkie pączki. Jedni tną je na na kawałki i wrzucają do zupy, a inni zagryzają nimi tak jak my grochówkę chlebem. Bún Ốc Bò jest bardziej treściwa niż phở. Znajdziemy w niej makaron ryżowy, kawałki mięsa, dużą ilość warzyw, kiełki fasoli, pomidory. Koszt: 40 tys VND zupa + 5 tys VND jeden „pączek”.


Kolejną interesującą zupą jest Bánh canh cua, którą znaleźliśmy w centrum Ho Chi Minh. Nie jest to zwykły rosół (ale do końca nikt nie wie czym jest), podawana z grubym makaronem, krewetkami, warzywami, smażoną skorą wieprzową, okrągłymi grzybkami i.. krwią w kostkach (ciemnobrązowy kawałek widoczny na zdjęciu). Jakkolwiek źle to nie brzmi, była to nasza ulubiona zupa w Wietnamie (pomijaliśmy jedynie krew). Koszt: 30tys VND + 5tys pączek.

Będąc przy zupach warto wspomnieć o różnych autorskich wynalazkach, które spotyka się na ulicach Wietnamskich miast i miasteczek. W malutkich barach, znajdujących się na powietrzu, gdzie tubylcy siedzą na małych plastikowych lub drewnianych taborecikach, zjeść można zupę zrobiona z tego co akurat było pod ręką. Czasami są to przepiórcze jaja (magicznym sposobem zabarwione na pomarańczowo), fistaszki i bardzo tłuste kawałki mięsa, nierzadko razem z kością. Koszt takich zup od wietnamskiej babci to maksymalnie 30 tys VND.

W miejscowości Hoi An mieliśmy okazję spróbować zupy z pierożkami wonton oraz ananasem. Zupy owocowe według mnie dalekie są od ideału, ale muszę przyznać, że ta była całkiem niezła.

Myślę że tyle zup wystarczy. Pewnie niektórych znudziły, ale weźcie pod uwagę jedno – trzeba być świadomym, że tak samo w Wietnamie jak i w krajach sąsiadujących, idąc do restauracji dla tubylców, jeśli się odpowiednio nie „wykłócimy” to bez względu na wszystko – podadzą nam rosół. O ile ja już się z tym pogodziłem, to Anna ciągle walczy. Co nie zmienia faktu, że czasami przejdziemy pół miasta, zajmie nam to dwie godziny, a na koniec… zjemy rosół. Z jakiegoś powodu, gdy tylko lokalni widzą, że chcemy u nich zjeść, od razu chwytają za miskę mówiąc 'nuddle soup?’ (zupa z makaronem – czyli rosół). Stąd pomysł, żeby spisywać nazwy potraw, które jedliśmy. Pozwala nam to uniknąć rosołu oraz czegoś nie-do-zjedzenia, albo zamówić coś co smakowało nam poprzednim razem.
Jeśli już najemy się zup, warto spróbować smażonych makaronów. Tu jest podobnie jak ze smażonym ryżem. Skład dokładnie ten sam, sposób przygotowania również, tyle że w roli głównej zamiast ryżu występuje makaron ryżowy. Trzeba jednak uważać – czasami Wietnamczycy idą na łatwiznę i podają danie z makaronu z zupy typu Vifon. Kilka razy się na taki załapaliśmy – i gdzie? W restauracji dla turystów. Koszt prawdziwego makaronu ryżowego z dodatkami: 30-40 tys VND.

Czasami można spotkać miejsce, w którym stoi kilka krzesełek i pani z kilkoma potrawami (gdzieś na pewno trzyma też rosół, ale jak dobrze zagadać, to można zjeść coś innego). Zwykle są to ryby i mieszanki mięsno-warzywne. Jedzenie jest świeże (jedzą tam lokalni), przygotowywane rano i sprzedawane do pory obiadu. Minusem jest to, że potrawy nie są podgrzewane od momentu przyrządzenia, więc zazwyczaj podawane są na zimno. Ryż zawsze jest ciepły. Z potrawami z poniższego zdjęcia wiąże się jedna historia. Będąc w miejscowości Mui Ne, w kilku miejscach czuliśmy niesamowity fetor dochodzący nie wiadomo skąd. Coś jakby stęchłego.. może trochę mocz.. ciężko sprecyzować. Po prostu dziwny, azjatycki smród, którego nie znaliśmy z Europy. Pewnego pięknego dnia w tejże miejscowości, miła pani podała nam poniższy obiad. Niedługo potem pojawił się (nagle i zupełnie nie wiadomo skąd) ten sam dziwny zapach. Co to takiego?! Czemu akurat teraz gdy zaczynamy jeść?! Wtedy zrozumiałem. Widzicie dwie małe miseczki na naszych talerzach? W Mui Ne produkuje się sos rybny. Ten z miseczek. Obiad spożyliśmy w ciszy. Koszt: 30tys VND za ryż + wybrane danie.

Kolejnego dnia w Mui Ne postanowiliśmy zaszaleć. Jest to miejscowość nadmorska, w której mieszkańcy poza produkcją sosu rybnego zajmują się także połowem ryb i owoców morza. Wchodząc do restauracji można zobaczyć spore akwaria z żywymi, złowionymi o poranku okazami. Zdecydowaliśmy się na wielką, morską rybę z grilla przyprawioną trawą cytrynową. W ciągu 20 minut była na talerzu. Niepowtarzalny smak. Szkoda że wspomnienia z Władysławowa i Mielna przywołują na myśl restauracje, które w menu na pierwszym miejscu mają pangę prosto z Chin, a na drugim tilapię. W Mui Ne nie było też złodziejskiej ceny za 100 gram jak w Polsce. Koszt całej ryby (niestety nie zapisaliśmy nazwy) to 160 tys VND.

Poza rybami, w nadmorskich miejscowościach i na wyspach można zjeść najróżniejsze owoce morza. Od kilku gatunków krabów, przez żółwie i węże, po wielkie ślimaki morskie.

Będąc na wyspach Cham w okolicy miasta Hoi An, przypadło nam zjeść kilka morskich ślimaków w domu pewnej przemiłej rodzinki. Ślimaka trzeba wyciągnąć małą wykałaczką ze skorupy i obtoczyć w soli z pieprzem. Czasami ślimak łamie się i połowa zostaje w muszli. Jeśli w najgorszym wypadku uda się wyjąć całego.. ma jakieś 10 cm gdy trafia do ust. Nie wypadało odmawiać, aczkolwiek była to trudna walka w mojej głowie (i żołądku). Stopę ślimaka trzeba rzuć przez dobrą minutę, zanim udaje się ją przełknąć. Smak? Powiedzmy.. interesujący.

Kontynuując temat ślimaków, nie sposób pominąć tych malutkich, sprzedawanych na ulicach miast. Służą jako wieczorne przekąski, gotowane na miejscu, bezpośrednio przed spożyciem. Widzieliśmy rożne gatunki, ale próbowaliśmy tylko jednych. Małe ślimaczki słodkowodne. Zjedliśmy około 50 szt. Zemściły się na przewodzie pokarmowym jeszcze przed pójściem spać. Koszt: 20 tys VND za około 50 szt.

Ślimaki są na przekąskę – ciężko się nimi najeść. Trochę bardziej sycące są smażone sajgonki, znane też jako fried spring rolls. Najlepiej kupować je od pań smażących je na ulicy. Jeszcze lepiej gdy taka pani ma w ofercie tylko sajgonki. Są one dużo większe i dużo lepsze niż te sprzedawane w restauracjach. Kilka razy podano nam sajgonkowe miniaturki za kilkukrotnie wyższą cenę i jednogłośnie zrezygnowaliśmy z zamawiania sajgonek, których nie możemy wcześniej zobaczyć. Sajgonki to drobny makaron ryżowy, warzywa i czasami mięso, zawinięte w papier ryżowy i usmażone. Pycha. Koszt: 5-10 tys VND za sztukę (zwykle można utargować do 5 tys przy większym zakupie).

Smażone sajgonki znane są na całym świecie. Co innego surowe. Te widzieliśmy jak dotąd tylko w Wietnamie. Klientowi podaje się papier ryżowy, awokado, ananasa, sałatę, czasami też inne warzywa, makaron ryżowy oraz kawałki mięsa. Samodzielnie nakłada się dowolną ilość dowolnych składników na papier ryżowy, zwija razem do postaci przypominającej sajgonkę, macza w sosie rybnym lub mięsnym i od razu zjada. Porcja, którą nam podano, wystarczyła dla nas dwojga. Koszt: 40-50 tys VND.


Z sajgonkami też wiąże się pewna historia. Jak to zwykle bywa w restauracjach dla Wietnamczyków, obsługa rzadko mówi po angielsku, a nasz wietnamski ciągle kuleje. Przypadkowo zamówiliśmy jeszcze jedno danie – krewetki w czymś pomiędzy galaretką, a kisielem, podane w liściu bananowca. Normalnie pewnie nigdy byśmy ich nie zamówili, a tak mamy jedno ciekawe doświadczenie więcej 🙂 Nawet nie były złe. Koszt: 30 tys VND.

W Wietnamie jada się ryż, dużo jaj kurzych, przepiórczych, kaczych i pewnie kilku innych, których unikamy od czasu, gdy podano nam jajko z niewyklutą kaczką w środku. Wiem że większość z Was przegląda tylko obrazki i niedługo zrezygnuje z dalszego przewijania w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, które nurtuje każdego Europejczyka, więc odpowiem na nie już teraz. Czy w Wietnamie jada się psy? Pytanie istotne prawie jak 'what is the matrix’. Odpowiedź jest prosta: owszem – psy są do jedzenia. Pies z ryżem, szaszłyk z psa, psia kiełbasa. Można też kupić głowę psa – pewnie na zupę. Koszt dania obiadowego z psa: podobno od 150 tys VND.

Pies bardziej na obiad niż na śniadanie. W dodatku zjedzenie burka w pierwszej połowie miesiąca przynosi pecha. Na śniadanie lepiej zjeść wietnamską, krotką bagietkę. Bardzo popularne danie, do kupienia na każdym rogu w godzinach porannych. Problem jest taki, że do bagietki sprzedający wkładają rożne składniki. Gdy ma się szczęście jest to mięso podobne do kebaba i warzywa. Czasami jednak trafiamy na wyrób mięsopodobny w stylu mortadeli z kawałkami.. tłuszczu? Ciężko powiedzieć. Koszt: 10 tys VND na prowincji, 20 tys w mieście.

Doskonałą alternatywą na śniadanie lub drugie śniadanie są wietnamskie pyzy na parze z mięsem, przepiórczym jajem, warzywami lub na słodko (na słodko to w Wietnamie pojęcie względne – spodziewać się można żółtka jaja lub fasoli). Sprzedawane często przez rowerzystów z podręcznym parowarem. Koszt: 5-15 tys VND za sztukę.

Po śniadaniu przychodzi czas na kawę. A Wietnamczycy wiedzą co to dobra kawa. Przez cały pobyt tylko raz dostaliśmy nescafe z saszetki. W lokalnych kawiarniach kawa jest czarna jak smoła i równie mocna. Często z mlekiem kondensowanym. Spodobała nam się na tyle, że o kawie przygotujemy kiedyś oddzielny post. Koszt szklanki: 10-15 tys VND + zielona herbata gratis.

Po kawie dobrze jest zjeść deser. W Polsce napisałbym 'coś słodkiego’. Tutaj niekoniecznie. Zdecydowana większość słodyczy zawiera fasolę. Przygodę zaczynaliśmy od ciastek z fasolowym nadzieniem. Koszt: 15-20 tys VND.

Myślimy sobie – no trudno. Niby nie jest to złe, ale zjadłoby się coś bardziej.. słodkiego. Spróbujemy czegoś innego – niech będzie zawiniątko-niespodzianka. Co zawierał zakupiony przez nas liść bananowca? Trochę inne ciastko o smaku jakby herbaty z mlekiem. Aha no i nadzienie fasolowe. Koszt: 15 tys VND.



Obiecywaliśmy sobie, że przez cały wyjazd będziemy kupować i jeść tylko azjatyckie produkty. Tylko dlaczego wszyscy turyści utrudniają i trzymają w ręku paczkę ciastek oreo?! Zjedlibyście może coś z fasolą cwaniaki! Nadeszła chwila słabości. Drżącą ręką podniosłem paczkę oreo z półki w sklepie. Odwróciłem i przeczytałem: 'Made in Indonesia’. To lokalny produkt! Jesteśmy tu tyle czasu i ciągle myśleliśmy, że podobnie jak M&Ms i snickersy, oreo przylatuje z Europy, albo Ameryki! Ile to kosztuje? 12-15 tys VND… czyli mniej więcej 1,2-1,5 PLN. Poza tym występuje chyba w 10 rożnych smakach. Tak zaczęło się ciasteczkowe szaleństwo..

Oczywiście nie odmawiamy sobie innych drobnych przyjemności. W Hoi An spotkaliśmy miłą panią sprzedającą jakby budyń. Bierzemy. Kurcze… Fasolowy. Koszt: 7 tys VND.

Innego pięknego dnia, przechadzaliśmy się ulicami Ho Chi Minh. Trafiliśmy na grupę uczniów szkoły podstawowej okupujących stoisko z czymś.. dziwnym. Jedna dziewczynka mówiła po angielsku. Dzieci miały przerwę między lekcjami więc przybiegły kupić sobie po kubku tofu. Tak, tofu. W formie półpłynnej, z dodatkiem słodkiego mleka, dziwnego owocu i mleczka kokosowego. Pewnie nie uwierzycie, ale był to jeden ze smaczniejszych deserów jaki upolowaliśmy w Wietnamie. Koszt: 8 tys VND.

Innego dnia, pani która sprzedała nam wycieczkę na Ha Long Bay zaproponowała nam herbatę. Bardzo chętnie. Herbata miała konsystencję budyniu, była posypana wiórkami kokosowymi i zawierała czarną fasolę. Ale była całkiem niezła. Koszt: 10 tys VND.

W upalne dni doskonale sprawdzają się lody na patyku. Poznajecie logo? Takie same lody mamy w Polsce. Z tą małą różnica, że te w Wietnamie są o smaku np fasolki szparagowej i kukurydzy. Koszt: 10-15 tys VND.

Na podwieczorek dobrze jest zjeść owoc. Te występujące w Wietnamie w większości występują też w Tajlandii więc nie będę omawiać ich ponownie. Udało się nam jednak spróbować kilku nowych smaków. Star apple to owoc, z którego zjada się tylko środek. Miąższ jest bardzo miękki, galaretowaty i bardzo słodki. Niestety nie zapisaliśmy jaki jest koszt, ale wydaje mi się, że około 40 tys VND za 1kg.


Znalazło się też warzywo, które spędza Annie sen z powiek od czasu, gdy niespodziewanie pojawiło się w jej zupie w Tajlandii. Bitter melon – czyli gorzki melon. O ile jest rzeczywiście naprawdę gorzki to ciężko stwierdzić skąd w nazwie wzięło się słowo 'melon’.. Koszt: nieznany. Pojawia się z zaskoczenia w rożnych daniach.

Podczas zwiedzania tuneli z czasów wojny w Wietnamie, mieliśmy okazję spróbować tapioki (manioku), którą żywili się Wietnamczycy przez lata mieszkając pod ziemią i chroniąc się przed armią Stanów Zjednoczonych. Bardzo smaczne i pożywne, ale pewnie nie przez tak długi okres czasu…

Opowieść o wietnamskiej kuchni dobiega końca. Pozostała tylko jedna część kulinarnych przygód – napoje. Pierwszym wartym wspomnienia jest bez wątpienia napój z wysokiej jakości gniazda ptaka. Wiem jak to brzmi. Ale tutaj naprawdę zbiera się gniazda ptaka salangane, a następnie robi z nich jedną z najdroższych zup w tej części świata. Z tego co zostaje, przyrządza się i zamyka w puszkach napoje bezalkoholowe. Czuć w ustach malutkie kawałki gniazda. Smak jest podobny zupełnie do niczego. Trzeba spróbować samemu. Koszt: 12-15 tys VND za puszkę.


Jeśli chodzi o alkohole, w Wietnamie spożywa się bardzo duże ilości piwa, a szczegolnym uznaniem cieszy się 'fresh beer’ lub inaczej 'draft beer’. Piwo z beczki, krotko dojrzewające o niskiej zawartości alkoholu, kilkukrotnie tańsze niż butelkowane. Koszt: 4-6 tys VND za 0,5l.
Z ciekawszych trunków, warto sprobowac wężowego wina. Wysoka zawartość alkoholu i jeszcze większa zawartość węży. Podawane w kieliszkach do wodki. Miejscowi twierdzą, że doskonale działa na potencję u mężczyzn. Koszt: 30-40 tys VND za 50ml.

Mimo że Wietnam leży blisko Tajlandii, jedzenie rożni się dość znacznie. Nasze kulinarne przygody trwały 20 dni, a mimo to ciągle słyszymy o potrawach i napojach, których nie było nam dane spróbować. Jest do jeden z wielu powodów, dla których warto będzie wrócić do Wietnamu w przyszłości 🙂
Jeszcze tylko dwa słowa o wegetarianizmie w Wietnamie. Otóż można próbować zamówić danie bez mięsa. Próbować można zawsze. Podstawowy problem polega na tym, że Wietnamczycy nie rozumieją dlaczego Anna chce danie bez mięsa, skoro z mięsem jest w tej samej cenie. Jeśli już uda się dostać coś bez mięsa.. to jest to zwykle rosół, który ugotowano na mięsie. Najprościej jest zamówić smażony ryż z jajkiem i warzywami. Wtedy w 90% przypadków udaje się otrzymać danie wegetariańskie 🙂
pozdrawiam,
P