W Ninh Binh poznaliśmy Martę i Jacka – wesołych polskich turystów, przemierzających Wietnam w przeciwną stronę niż my. Opowiedzieli nam między innymi o miejscu z niezwykłymi wydmami, wielkimi plażami i – co przesądziło o sprawie – możliwością przejechania się na strusiu… Tak trafiliśmy do Mui Ne.
Z Hoi An zamówiony autobus odebrał nas o 17:30 bezpośrednio spod hotelu. Za ponad 16 godzin podróży zapłaciliśmy po 60 złotych od głowy, za zbyt krótkie i wąskie łóżka oraz brak toalety (w podobnej cenie można trafić na lepszy bus, jednak wciąż jest to stosunkowo tanio). Jeśli komuś zależy na czasie, lepiej wybrać samolot, których lata tu wiele, jednak ceny są około dwukrotnie wyższe od ceny autobusu. Wszystko zależy, na czym komu zależy 😉
Dzień później, około godziny 13:00 autobus wypluł nas, dość dobrze wymiętych, w centrum Mui Ne. Przeszliśmy bez słowa między oferowanymi nam hostelami i motocyklami (w Wietnamie zamiast „Hello, sir! Tuk tuk!” wszędzie natarczywie słychać „Motorbike!”) i ruszyliśmy przed siebie. Ostrzegano nas, że większość tutejszych turystów to Rosjanie, ale cośmy zobaczyli to przechodzi ludzkie pojęcie! Dosłownie wszystkie – szyldy, nazwy, promocje na szybach i menu były zapisane cyrylicą. Co więcej wszędzie słyszeliśmy rosyjski. Na chodnikach i skuterach – właściwie sami biali (mieliśmy jakieś dziwne przeczucie, że Rosjanie..).

Na szczęście po chwili zobaczyliśmy guesthouse (Lilly Guesthouse) , który na szyldzie miał napis „Obsługa w języku polskim”! To pierwszy taki przypadek, podczas całej naszej azjatyckiej wycieczki. Weszliśmy do środka, gdzie przy barze siedziało dwóch Polaków. Tak poznaliśmy Pawła, który od pięciu miesięcy wynajmuje jeden z hostelowych pokoi i pomaga obsłudze przy pracy. Dostaliśmy tam fantastyczny, czyściutki pokój, z wszelkimi wygodami za bardzo dobrą cenę 10$ (Mui Ne, ze względu na napływ turystów z Rosji jest nieco droższe niż Hue czy Hoi an).

Ponadto dowiedzieliśmy się co i jak tu zobaczyć, gdzie najsmaczniej zjeść i jakie powinny być ceny (tak, by nie dać się naciągnąć). Dobrze spotkać rodaka na obczyźnie!
Zaczęliśmy od obiadu w restauracji Mr. Crab, gdzie można było zjeść najdziwniejsze morskie stwory – od zwykłego (aczkolwiek ogromnego) kraba, po rekina czy żółwia. Co więcej wszystko pływało żywe w wielkich wannach, co by klient dostał świeże.

Większość restauracji w Mui Ne tak właśnie wyglądała. Postanowiliśmy nie szaleć zanadto i skusiliśmy się na najnormalniejszą w świecie rybę, którą podano nam zapieczoną z trawą cytrynową. Genialne! Taki zamiennik cytryny, z którą w Polsce zwykle je się ryby, ale nadawał zdecydowanie ciekawszego smaku. Zapisać, zapamiętać, wprowadzić w życie po powrocie 🙂

Najedzeni, wzięliśmy skuter z naszego hostelu za 7$ i dowiedzieliśmy się, że w centrum miasta jest przepiękny kanion, z którego ścian wypływa strumień – Fairy stream. Zaintrygowało nas to, a ponadto nie mieliśmy tego dnia już za dużo czasu, do wydm trzeba jechać około godziny, więc kanion był idealną opcją.
Przez Mui Ne prowadzi jedna prosta droga długości 18 kilometrów (są na niej znaki „uwaga, zakręt”, ale nie ma to żadnego przełożenia na rzeczywistość, droga jest prosta jak drut – potwierdza to jedynie chaos i bałagan, z jakim można utożsamiać Wietnam). Na całej drodze jest jeden mały mostek, pod nim płynie strumień z kanionu – łatwo więc tam trafić. Zaparkowaliśmy skuter za mostkiem, na terenie sklepu, więc zażądano o nas opłaty w wysokości 10 000 VDN, i jak to w Azji – po krótkiej dyskusji zapłaciliśmy 5 tysięcy. Zeszliśmy po schodkach w dół, zdjęliśmy buty i poszliśmy strumieniem w stronę kanionu, nie oczekując zbyt wiele. Woda była ciepła i bardzo płytka, a przez kolor piasku wydawała się jaskrawo czerwona. Dookoła rosły drzewa – kanionu ni widu, ni słychu.
Nie uszliśmy jednak więcej niż 200 metrów, gdy drzewa zniknęły, a dookoła wyrosły ściany zbudowane z czerwonego piachu i białych formacji skalnych. Zupełnie się nie spodziewaliśmy tak spektakularnego widoku!

Teraz najciekawsze – strumień miał wiele źródeł. Poszliśmy wzdłuż jednej odnogi i okazało się, że strumień tryska ze ściany kanionu! Czyli właściwie z góry piachu 🙂
To było nasze największe zaskoczenie w Mui Ne i zecydowanie iejsce godne polecenia.
Gdy tylko wyjechaliśmy z kanionu, uderzył nas kolejny niesamowity widok – wioska rybacka. A w zasadzie nie sama wioska robiła wrażenie, a setki małych kutrów rybackich, gęsto ułożonych w spokojnej zatoce.

Gdy wjechaliśmy do wioski uderzył nas gęsty smród – właściwie nie do wytrzymania. Uciekliśmy stamtąd czym prędzej, jednak to nie do końca pomogło. Przez cały dzień, ten sam nieprzyjemny zapach prześladował nas w wielu miejscach . Trochę jak kocia karma, ale bardzo intensywny. Ignorowaliśmy go jednak. Dopiero przy kolacji, podczas doprawiania, udało nam się zgadnąć – sos rybny! Następnego dnia, gdy zgubiliśmy się na prostej drodze na wydmy, trafiliśmy na całe pola palet, na których suszyły się maleńkie rybki – właśnie na sos. Jeśli ktokolwiek wąchał już kiedyś sos rybny, wie, że to nic przyjemnego. A teraz spróbujcie sobie wyobrazić ten smród, ale wielokrotnie wzmocniony – witamy w Mui Ne 😛
Na wydmy jedzie się na północ od Mui Ne – w stronę Nha trang. Po 5-10 km pojawiają się czerwone wydmy (miejsce łatwo rozpoznać, po setce zaparkowanych tam autokarów i ludzi, naganiających na parking). Jednak, by zobaczyć białe wydmy, należy jechać dalej – kolejne 20-30 km i w momencie, kiedy człowiek już jest pewien, że jakimś cudem je minął, bo jedzie zdecydowanie za długo – pojawi się znak. Na 2 km przed wydmami kończy się asfalt, ale pojawia się niesamowity widok pustyni za ogromnym jeziorem.

Parking przy wydmach kosztuje 10 000 VDN (1,5 zł), tyle samo z resztą, co wejście. I już jest tak dobrze, człowiek jest wreszcie na miejscu, może się cieszyć cudem natury, gdy nagle na drodze staje facet (sięgający Tobie pasa, bo to Wietnamczyk) i z uśmiechem zapytuje: 'Sir! Może przejażdżka na strusiu?’. Spojrzałam na Pawcia – wszystko jasne. Oczy wielkie jak 5 złotych, mina, jakby właśnie przyszedł św. Mikołaj – nie było już odwrotu… W zasadzie jest to nie do opisania. Zobaczcie więc sami…
https://www.youtube.com/watch?v=2bC2uV2NSgo
Dodam jedynie, że ta przyjemność kosztowała 50 000 VDN (czyli dobre 8 polskich złotych) oraz że takich miejsc jest wiele (przy kanionie też Wam zaproponują – jednak dwukrotnie drożej).
A same wydmy? Niesamowite i ogromne (można wziąć na nie quada, zaraz przy strusiu). Człowiek czuje się jak szczęśliwe dziecko wrzucone do ogromnej piaskownicy 😉

Można się jedynie delikatnie przyczepić, że mogłyby być nieco bardziej białe 😉
Niesamowity skwar nie pozwala spędzić tam zbyt wiele czasu, chodzenie po takiej ilości piachu jest z resztą męczące. Wietnamczycy pomyśleli jednak o wszystkim – zaraz po zejściu z wydm można umościć się wygodnie w hamaku i wypić przepyszny (wiet: 'thơm ngon), świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej (uwaga – bardzo słodki :)).


Wracając zahaczyliśmy o czerwone wydmy – rownież naszym zdaniem mogłyby być nieco bardziej czerwone 😉

Mui Ne słynie jednak z jeszcze jednej rzeczy. Nasz gospodarz Paweł zabrał nas po południu na plażę w centrum miasta i oto jaki ukazał nam się widok:

Całe niebo pełne ogromnych latawców, a w wodzie – masa chłopaków, skaczących na falach, jak szaleni. Szczególny występ dał instruktor z zaprzyjaźnionej szkoły kitesurfingowej, między innymi wzlatując na dobre 15 metrów w górę, jednocześnie robiąc salto. Kurs kosztował ~500$, jednak nie chcieliśmy zostawać tu dłużej, więc się nie skusiliśmy (ale dopisaliśmy do naszej listy rzeczy, które trzeba w życiu zrobić :)).
Tego dnia ruszaliśmy dalej – do Ho Chi Minh, czyli Saigonu. Autobus mieliśmy jednak dopiero o pierwszej w nocy. Do tego czasu siedzieliśmy z naszym gospodarzem i słuchaliśmy ciekawych historii. Na przykład – kto wie czemu Wietnamczycy (Tajowie z resztą też) noszą maski chirurgiczne na twarzach – szczególnie podczas jazdy motocyklem? Tak, też myśleliśmy, że chodzi o zanieczyszczenie powietrza. Ponoć w jakimś stopniu jest to prawda. Jednak jak się tak dobrze przyjrzeć, raczej kobiety noszą maski… Po prostu – tak jak my robimy wszystko, żeby być opalone, tak Wietnamki robią dokładnie odwrotnie. Tutaj blade jest piękne i wzięło się to głównie z faktu, że opalenizna bierze się z pracy w polu! U mężczyzn z kolei często można spotkać długie paznokcie (!!) – powód ten sam, pracując fizycznie nie mogliby mieć takich paznokci. Kolejną ciekawostką jest fakt, że jak Wietnamczyk zacznie robić na czymś pieniądze, to drugi zaraz robi to samo. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że konkurencja powstaje dokładnie w tym samym miejscu (bo skoro ktoś coś tu sprzedał, to znaczy, że się opłaca). Dlatego w Wietnamie mamy tematyczne ulice, np. ulica na której sprzedaje się wyłącznie plecaki albo taka, na której myje się motocykle albo dajmy na to – je same kraby. Rzędy identycznych stoisk, śmieszny widok (szczególnie rzuciło nam się to w oczy w Hanoi, stolicy Wietnamu).
Dobra, wystarczy. I tak wiem, że czytacie tego posta wyłącznie dla strusia. Na koniec więc, specjalnie dla Was kochani, raz jeszcze fantastyczne widowisko z ujeżdżania bestii (it’s a lama!) 😉
https://www.youtube.com/watch?v=2bC2uV2NSgo