Planowaliśmy zostać w Wietnamie 10 dni. Tymczasem ten kraj pochłonął nas na tyle, że dziś (tj. 27.03.2014) minął 20-ty dzień pobytu. Tym samym zrezygnowaliśmy ostatecznie z powrotu do Laosu i nie zobaczyliśmy krainy 4000 Wysp na Mekongu. Od poznanych w Ninh Binh Polaków dowiedzieliśmy się, że równie atrakcyjna może okazać się delta Mekongu na południu Wietnamu. Podczas pierwszego dnia w Ho Chi Ming (dawniej Sajgon) sprawdziliśmy oferty biur podróży, których nie brakuje w centrum miasta. Jednodniowa wycieczka to zwykle koszt kilkunastu USD za osobę. Niby nie dużo, ale jak już jechać na Mekong to chyba na trochę dłużej. Zorganizowane wycieczki z noclegiem oferowane są od 40 USD za osobę. Budżet rozłożony na 3 miesiące nie przewiduje takiego rozwiązania. Tak więc.. witaj przygodo – jedziemy na własną rękę 🙂 Postaram się, aby poniższy opis był kompletny i szczegółowy na tyle, żeby przyszli podróżnicy znaleźli w nim wszystkie potrzebne informacje. Zaczynamy..
Z pomocą wietnamskich studentów oraz internetu, w poniedziałek 24.03.2014 około 9:00 wsiedliśmy do miejskiego autobusu linii nr 2. Sprawa jest całkiem prosta. Autobus startuje z małego dworca obok Bến Thành market w samym centrum miasta. Koszt przejazdu to 5tys VND za osobę. Trasa kończy się na dworcu Mien Tay – czyli miejsca, z którego startują autobusy w stronę delty Mekongu. Ostrzegano nas przed kieszonkowcami, więc zabraliśmy tylko jeden niewielki plecak i przytuliliśmy się do niego na czas podróży. Nie było jednak tłumu pasażerów i wszystko odbywało się bezboleśnie. Mało tego – autobusy miejskie są klimatyzowane!
Na dworcu Mien Tay standardowa sytuacja – dziesiątki okienek, z których krzyczą do nas i machają agresywne panie kasjerki. Podeszliśmy do jednej z nich. Zaproponowała nam przejazd do Vĩnh Long w cenie 80 tys VND za osobę, jednak odjazd dopiero za godzinę. Widząc nasze niepocieszone miny, do akcji wkroczyła inna pani, na wstępie uderzając łokciem koleżankę i proponując nam wyjazd 'natychmiast’ w cenie 100 tys VND. Zanim zdążyliśmy się dobrze zastanowić, bilety były już wypisane i opłacone. Jak to zwykle bywa w Wietnamie – wszystko raz dwa, tak żeby kupujący nie miał chwili na zastanowienie. Tym razem jednak było nieźle. Prawdopodobnie mogliśmy trochę utargować (tak – targowanie ma zastosowanie wszędzie, również na dworcu), ale i bez tego otrzymaliśmy dobrą cenę. W autokarze spotkaliśmy kilku Wietnamczyków oraz parę turystów z Izraela podróżujących na podobnych zasadach jak my. Wehikuł ruszył po 10 minutach, przejechał może 3 km i zatrzymał się na około 40-to minutowy załadunek najróżniejszych towarów. Po 3 godzinach byliśmy w Vĩnh Long.
Podróżowanie z Anną i Pawciem jest zawsze zabawne. Przykład: o tym, że Vĩnh Long jest zwyczajnym miastem, w którym nie ma ani natury, ani nic do roboty dowiedzieliśmy się w autobusie od znajomych z Izraela. Oni natomiast mieli doskonały plan dostania się na piękną wyspę o nazwie An Bình. Brzmi dobrze – jedziemy z nimi!
Kierowca wysadził nas na głównej drodze, 2 km przed samym miastem. Tam (jak w każdym miejscu, w którym zatrzymują się autobusy) czekał już skuterowy gang taksówkarzy w wieku do lat siedemdziesięciu. Targowanie było możliwe dopiero gdy zaczęliśmy piechotą iść wzdłuż drogi. Ostatecznie zawieźli nas pod samą przystań promów kasując 30 tys VND za osobę. Nie ma raczej innej możliwości, ponieważ przystań znajduje się 7-8 km od miejsca wysiadki z autobusu, a normalne taksówki w Vĩnh Long nie istnieją.
Prom kursuje co kilkanaście minut do godziny 22:00, a koszt przejazdu to 1 tys VND.
Ale przygoda dopiero się zaczynała. Na przystani zaczepił nas miły pan, opowiadający o swojej rodzinie, która prowadzi tzw. homestay na wyspie An Bình. Izraelczycy mieli to miejsce w swoich notatkach. Dogadaliśmy się z panem z przystani co do ceny. Zadzwonił po wujka, który już kilka minut później przewoził nas swoją prywatną łodzią na drugą stronę Mekongu do Homestay o nazwie Ngoc Sang.
Po drodze minęliśmy domy unoszące się na rzece, a w nich mieszkańców wyspy. Niesamowity widok.
Łódź w dwie strony jest wliczona w cenę pokoju, która wynosi 10 USD za dwie osoby bez wyżywienia. Jeśli jednak nie chcecie bookować pokoju wcześniej, wystarczy wziąć publiczny prom i po przepłynięciu na wyspę, przejść kilkadziesiąt metrów pierwszą drogą w lewo. Znajdziecie 2 lub 3 guest house’y, które tam nazywają się 'homestay’ (wszyscy na przystani twierdzą, że trzeba wziąć skuter, bo noclegownie są bardzo daleko – nie słuchajcie ich).
Homestay na wyspie to nic innego jak całkiem luksusowy guest house. Domek zbudowany głównie z bambusa, podzielony cienkimi ścianami na pokoje. Pościel i ręczniki elegancko wyprane, świeże i pachnące, a nad łóżkiem moskitiera. Do tego przed domem cały rząd hamaków, kuchnia i rowery, z których można za darmo korzystać przez cały czas pobytu. Na suficie gekony oczyszczające teren z wszelkiego robactwa. Ngoc Sang to w zasadzie raj w czystej postaci.
Około godziny 16:00 w dniu przyjazdu wraz z Izraelczykami wybraliśmy się na przejażdżkę rowerami. Wyspę An Bình pokrywa ogromna ilość bananowców, drzew mango, jack fruitów oraz palm kokosowych poprzecinanych siecią wąskich dróg, na których można spotkać tubylców jeżdżących na rowerach lub skuterach. An Bình okazała się pierwszym miejscem w Wietnamie, w którym nikt nie podchodził do nas i nie chciał nas wozić skuterem lub tuk-tukiem, ani nie chciał nam sprzedawać okularów, książek, bransoletek, wisiorków, bananów, marihuany, ani innych rzeczy, których nigdy nie chcieliśmy kupić. Na wyspie ludzie zwyczajnie się do nas uśmiechali i bezinteresownie witali nas przyjaznym 'hello’. Z tej strony widzieliśmy Wietnam po raz pierwszy i niestety ostatni.
Udało nam się przejechać nie więcej niż 1/3 wyspy. Zobaczyliśmy w tym czasie wiele lokalnych domków, spotkaliśmy wielu przyjaznych tubylców i mieliśmy okazję podziwiać piękno delty Mekongu w samym jej sercu. Zwiedzając wyspę mijaliśmy kilkukrotnie kanały dzielące ją na kilka mniejszych części.
Postanowiliśmy nie iść na łatwiznę i tego dnia zrezygnowaliśmy z wyżywienia w homestay. Przemierzając wyspę rowerami natknęliśmy się na miłą panią sprzedającą zupę phở. Warunki podobne jak w większych miastach. Kuchnia:
i zmywarka:
Czyli powinno być dobrze. Zupa doskonała. Na południu Wietnamu jest bardziej słodka niż na północy. Nie ma też jednego uniwersalnego przepisu na phở. Każda którą jedliśmy smakowała odrobinę inaczej. Po sutym obiedzie skierowaliśmy się w stronę naszego homestay. Po drodze spotkaliśmy stoisko z owocami. Zatrzymaliśmy się tym chętniej, że nikt nie krzyczał do nas 'buy something?’ gdy tylko pojawiliśmy się na horyzoncie jak to ma miejsce w większych miastach. Wręcz przeciwnie. Miła pani z uśmiechem podała nam cenę arbuza i ananasa. Łącznie 30 tys VND (1,5 USD) czyli około połowę taniej niż zwykle i to bez żadnego targowania. Dodatkowo Azjaci mają ukryty talent do wybierania owoców, które są w fazie idealnej do zjedzenia w danej chwili. Kolejnego dnia byłyby już przejrzałe, a kilka dni wcześniej smakowałyby jak w Polsce. Te w Azji są idealne. Do tego sprzedawczynie zawsze kroją je dla nas i obierają bez dodatkowych opłat. Tym razem znalazło się też miejsce siedzące 🙂
Po powrocie do homestay spędziliśmy wieczór na rozmowach z podróżnikami z Francji, Niemiec, Izraela i Chin, a także z lokalnym dzieckiem w wieku 3 lat. Co ciekawe jednym z lokatorów był Pablo, którego spotkaliśmy tydzień wcześniej w drodze na wyspy Cham jakieś 500 km na północ od delty Mekongu. Świat jest naprawdę mały.
Homestay Ngoc Sang oferuje jednodniowe wycieczki w dalsze rejony delty Mekongu w cenie 10 USD za osobę. Kolejnego dnia wstaliśmy więc wcześnie rano i o 6:00 byliśmy już na łodzi wraz z kilkoma innymi lokatorami. Kameralna wycieczka upłynęła w bardzo przyjemnej atmosferze. Po pierwsze, śniadanie na łodzi. Wietnamska bagietka z topionym serkiem nieznanego pochodzenia oraz banan. Serki są wszędzie, ale nie wiemy skąd skoro tu nie pija się mleka. Banan jest dużo bardziej bananowy, ale o tym chyba już wspominać nie muszę 🙂
Pierwszym punktem wycieczki był pływający targ w Cái Bè. Minęliśmy kilkanaście łodzi załadowanych po brzegi dyniami, ananasami lub arbuzami – znając życie takimi, które są idealnie dobrane do zjedzenia w dniu zakupu 🙂 Arbuzy w Wietnamie są mniejsze niż te, które znamy z Europy. Są też raczej podłużne, a nie okrągłe. Smaku porównać się nie da. Jeśli ktoś jadł w życiu tylko arbuzy w Polsce – niestety, ale nigdy nie jadł arbuza. Z ananasami jest podobnie, a o mango nawet nie wspominam…
Pojawiały się także łodzie załadowane innymi towarami. Poza nimi mieliśmy okazję zaobserwować w jakich domach mieszkają tubylcy. Wzdłuż targu rozstawione są niewielkie domki stojące na palach. Poza domami mieszkalnymi pojawiają się też pojedyncze sklepy, a także stacje benzynowe dla łodzi.
Nasza łódź podpłynęła do niewielkiej przystani. Dziadek-sternik zaprowadził nas najpierw do pszczelarza. Przy wejściu sklepu z miodem znajdował się ul, którego początkowo nie zauważyliśmy. Pszczelarz zaprosił nas na mały pokaz – otworzył ul i wyciągnął jedną przegródkę pełną pszczół. Bez rękawic, siatki na głowę, ani dymu jak w Polsce. Pszczoły małe i bardzo łagodne. Poradził jedynie nie robić gwałtownych ruchów.
Odłożyliśmy pszczoły na swoje miejsce, a te grzecznie z nas zeszły i wróciły do koleżanek w ulu. Nadszedł czas na degustację herbaty z miodem. Miód wyprodukowany przez pszczoły, które żywiły się nektarem z kwiatów drzewa o nazwie longan. Smak miodu zupełnie inny niż wszelkie nam znane. Mamy już w plecaku tajski miód z lychee, więc niestety zrezygnowaliśmy z zakupu kolejnej butelki. Sama degustacja musiała wystarczyć. Siedzieliśmy przy jednym stoliku z zaprzyjaźnionym Francuzem o imieniu Pablo.
Następnie trafiliśmy fabryki cukierków kokosowych. Degustacja jeszcze ciepłego cukierka to całkiem przyjemne przeżycie 🙂 Oglądaliśmy jak zespół pań przygotowuje słodycze, które sprzedawane są w marketach w Ho Chi Minh. Możliwe że jedną paczkę dowieziemy do Polski.. chociaż nie. Raczej mało prawdopodobne.
Kolejna atrakcja – prażenie ryżu na żywo! Mała rzecz, a cieszy dzieciaki na całym świecie.
Ryż należy zapić. To był idealny moment na degustację wietnamskiego wina ryżowego. W smaku zbliżone do japońskiego sake.
Nasz sternik zabrał nas następnie na spływ trzyosobowymi łódkami przez jeden z kanałów przecinających wyspę. Jest to w rzeczywistości spływ przez dżunglę, z której dochodzą różne odgłosy. Jeden z nich wydają cykady. Można ich posłuchać na filmie załączonym poniżej. Ich odgłosy są na tyle głośne, że prawie nie słyszeliśmy siebie nawzajem siedząc w odległości 30 cm.
Ostatnim przystankiem naszej wycieczki była szkółka drzew bonsai. Niewielka i nie tak imponująca jak kolekcja, którą podziwialiśmy na Flower Festiwal w Chiang Mai, ale mimo wszystko sztuka bonsai ciągle nas zachwyca. Wietnam obfituje w drzewka bonsai, w wielu miejscach takich jak świątynie czy publiczne parki.
Obok drzew znajdowała się klatka z około dwumetrowym pytonem. Był to python molurus znany mi dobrze z Polski. Jeden z największych pytonów, a do tego o bardzo łagodnym usposobieniu. Niestety w niekoniecznie najlepszych warunkach.
W domu obok czekał na nas poczęstunek składający się z owoców mango, arbuza, chompoo i innych. Do tego wietnamska zielona herbata i kieliszek alkoholu z wyciągiem z węży (podobno wpływających doskonale na męskość..). Ma delikatny posmak węża, ale smakuje nie najgorzej. Całość podano na stole, na którym turyści z całego świata zostawiają swoje zdjęcia i wizytówki.
Wycieczka trwała około sześć godzin. Po powrocie pozostało nam już tylko poleżeć w hamakach, porozmawiać z nowymi znajomymi o tym, co dopiero zobaczyliśmy i wymienić się kontaktami.
Zamówiliśmy lunch w postaci ryżu, jajka sadzonego i nieznanych warzyw oraz wietnamską kawę za łączną kwotę 40 tys VND.
Obsługa homestay na naszą prośbę zarezerwowała nam autobus do Ho Chi Minh na 13:30. Zorganizowano nam darmowy transfer łodzią do Vĩnh Long, a stamtąd kolejny darmowy transfer na dworzec autobusowy. Autobus kosztował 95 tys VND za osobę. W Ho Chi Minh czekał również darmowy van, który z dworca Mien Tay zawiózł nas w okolice centrum miasta.
Po raz kolejny zrezygnowaliśmy ze zorganizowanej wycieczki i po raz kolejny z dumą możemy powiedzieć, że to była doskonała decyzja. Pomijając kwestię kosztów (które zredukowaliśmy o mniej więcej 50% względem biur turystycznych), są też inne zalety tego sposobu podróżowania. Nikt nam nie mówi kiedy mamy jeść i sikać, ani gdzie spać czy co zwiedzać. Jeździliśmy rowerami kiedy i gdzie chcieliśmy, jedliśmy z tubylcami zrobione przez nich potrawy, spaliśmy w bambusowym domu i nawiązaliśmy kontakty z ludźmi z kilku państw. Ludźmi takimi jak my, których chcemy spotkać ponownie. Gdzie i kiedy? Czas pokaże 🙂
Poniżej film pokazujący w skrócie jak wyglądał nasz dwudniowy wyjazd, który zostawił nam wspomnienia na całe życie.
pozdrawiam,
P