Zdecydowaliśmy się nie wykupywać wycieczki. Nie mieliśmy pojęcia, jak się za to zabrać, ale ceny w hostelu nas zniechęciły (22$ za 1 dzień, bądź 38$ za dwa), poza tym chcieliśmy mieć wolną rękę. Dzień wcześniej od lokalnego sprzedawcy wyciągnęliśmy informacje skąd, za ile i o której wyrusza łódź (a dokładniej – slow boat, speed boaty były zarezerwowane wyłącznie dla zorganizowanych wycieczek). Wstaliśmy więc skoro świt – o 6:30, opłaciliśmy hotel (bardzo z resztą przyjemny – Hoa My Hotel) i zostawiliśmy w nim większość bagaży, by nie musieć ich taszczyć na wyspę. O 7:00 stawiliśmy się w porcie, przy ulicy Bach Dang, jednak nie zobaczyliśmy żadnej łodzi. Zapytaliśmy o Cham Islands i lokalni wskazali nam zupełnie inne miejsce. Świetnie… W Azji tak to właśnie często wgląda… Mieliśmy 30 minut by znaleźć łódź nim ruszy. Pokierowano nas, by przejść przez most na wyspę i udać się na jej przeciwległy kraniec, w stronę rzeki. Gdy myśleliśmy, że już jesteśmy na miejscu, grupa handlujących kobiet pokazała, że to jeszcze dalej. Wreszcie pewien Wietnamczyk wskazał nam drogę skuterem. Łódź odpływała z maleńkiej uliczki, do której sami nigdy byśmy nie trafili.
Zamiast 100 tys. VDN zapłaciliśmy po 150 tys. za osobę (7$), jednak obiecano nam, że wrócimy za 100 tys. Ale najważniejsze, że zdążyliśmy – byliśmy dokładnie na czas. Ruszyliśmy właściwie punktualnie. Poza nami na łodzi siedział jeden biały turysta i czterech Wietnamczyków. Po godzinie dotarliśmy do głównego portu w Hoi an, o którego istnieniu nie mieliśmy oczywiście pojęcia. Na mapie googla istnieje pod nazwą: 'bến tàu Cửa Đại’, jednak w porcie wisiała wyłącznie taka tabliczka:
Tam dosiadło się paru turystów, wielu lokalnych, a ponadto załadowano duże ilości warzyw, jaj, mirindy, a także, między innymi, klatkę po brzegi wypełnioną kurami. Wreszcie wypłynęliśmy na otwarte morze, które wiatr mocno targał, tworząc fale. Po kolejnej połtora godzinie powolnego rejsu dotarliśmy do wyspy Tân Hiệp – największej spośrod 8 Cham Islands, a jednocześnie jedynej zamieszkałej.

Co wyróżnia te wyspy, to Morski Park Cu Lao Cham, chroniący 165 hektarów rafy koralowej z ogromną różnorodnością ryb, mięczaków, glonów i koralowców. Właśnie dlatego postanowiliśmy na nie zajrzeć.
Gdy tylko postawiliśmy nogi na lądzie, zostaliśmy zaatakowani ofertami guest house’ow i wycieczek motocyklowych. Strasznie nas to zniechęca, więc dziarskim krokiem przebiliśmy się przez tłum. Jeden z Wietnamczykow był jednak wyjątkowo uparty i zaczepił nas co najmniej pięciokrotnie, nie dając spokoju. Zepsuło nam to humory – ponadto byliśmy głodni – rano przez poszukiwanie portu, nie zdążyliśmy nic zjeść.
Poszliśmy na północno-zachodnią część wyspy, aż znaleźliśmy plażę, do której dopływały turystyczne speed boaty. Tym samym tutejsze restauracje oferowały również turystyczne ceny. Zdegustowani (i tylko bardziej głodni) postanowiliśmy wrócić do portu. Wybraliśmy inną drogę i po chwili spotkaliśmy lokalną rodzinę, siedzącą w niewielkim domku, na podłodze – jedząc obiad. Gdy tylko nas zobaczyli, zaczęli nam machać na powitanie, jednocześnie wskazując na miskę ryżu. Tak właśnie zostaliśmy zaproszeni na obiad. Gdy weszliśmy, zobaczyliśmy matkę, jej dwóch dorosłych synów oraz wnuka. Wszyscy uśmiechnięci. Starszy syn pokazał nam, byśmy usiedli na podłodze, na specjalnie rozłożonych matach, na których również stały duże miski z ryżem, sałatą, rybami i sosami. Pachniało wybornie! Starsza kobieta już to uszykowała nam czyste miseczki i pałeczki, nałożyła ryżu i podała rybę. Wzięliśmy pewnie pałeczki do ręki, jednak mimo ponad miesięcznego doświadczenia, obieranie ryby z ości nie szło nam najlepiej. Mama chłopaków tylko się uśmiechnęła i w trzech zgrabnych ruchach wybrała samo białe mięso, pozostawiając jedynie szkielet – prawdziwa sztuka (dla nas niewykonalna)! Do tego wszystko smakowało wybornie, z delikatnie ostrą rybą na czele. A gdy tak siedzieliśmy razem na ziemi śmiejąc się i zajadając – próbowaliśmy rozmawiać na migi. Dowiedzieliśmy się, że kobieta miała w sumie czwórkę dzieci. W pewnym momencie wstała i zaczęła przeszukiwać szafę. Po chwili wyjęła lekko wyblakłe, oprawione w zakurzone ramy zdjęcia swoich pociech i z dumą pokazała nam swoją prześliczną córkę, synów i wnuka. Najstarszy syn z kolei pokazał nam swoją sieć i maskę do nurkowania, jednocześnie wskazując jedzone przez nas ryby, a także wór ślimaków pod ścianą – i to nie byle jakich, ale ogromnych! Widząc nasze zainteresowanie od razu poszedł je przyrządzić i przyznam, że strach nas obleciał. Kobieta pokazała nam kolejne wielkie białe worki, stojące w chacie – herbata, uprawiana na Cham Islands, w dodatku bardzo smaczna. Nim dopiliśmy herbaty ślimaki były już gotowe, a razem z nimi posypka z soli i pieprzu. Otrzymawszy takiego ślimaka , należy wyjąć go małym patyczkiem z muszli, najlepiej jednym sprawnym ruchem. Jeśli nam się nie powiedzie, należy opukać zwierzę łyżką i wytrząsnąć delikwenta ze środka. Pierwsza część ślimaka była mięsista o lekkim posmaku ryby, jednak z przewagą innego smaku, którego nie potrafię określić. Konsystencja drugiej części przypominała raczej miękkiego, nie do końca ściętego żelka. Mimo wszelkich starań udało mi się zjeść dwa, a Pawłowi aż trzy. Generalnie nie były takie złe, jeśli przyzwyczaić się do konsystencji – tak czy siak na pewno jest to ciekawe doświadczenie.
Po uczcie chcieliśmy zapłacić, jednak chłopak kategorycznie odmówił. Zrobiliśmy więc tylko pamiątkowe zdjęcie, podziękowaliśmy i ruszyliśmy wzdłuż pól ryżowych, z powrotem do portu.
Droga przez wyspę była urzekająca – wiele maleńkich świątyń, cmentarz, dookoła góry i pola ryżowe.
Przy porcie weszliśmy do pierwszego napotkanego hostelu, utargowaliśmy 150 tysięcy VDN za nocleg (~ 23 zł), przebraliśmy się w stroje i czym prędzej ruszyliśmy na poszukiwanie rafy. Po drodze, na jedynym maleńkim targu na wybrzeżu, kupiliśmy jeszcze soczystego ananasa, którego nam pięknie obrano i pokrojono.
Tym razem poszliśmy wzdłuż wybrzeża na południe wyspy, gdzie droga prowadziła w górę. Gdy tylko wspięliśmy się na stromy pagórek naszym oczom ukazała się iście rajska plaża, otoczona głazami między którymi rosły juki. W lazurowej wodzie wyraźnie przebijały ciemne kształty koralowców. Czym prędzej zeszliśmy w dół, by móc poczuć pod stopami drobny, biały, ciepły piasek.
Prócz nas, jedynymi osobami na całej plaży była grupa czterech sympatycznych kobiet. Ulokowaliśmy się przy nich – w jedynym miejscu, w którym można było osłonić się przed wiatrem, który tego dnia był raczej silny i sypał w nas piaskiem. Nie zastanawiając się dłużej, chwyciłam swoją – długo już nie używaną – maskę i rurkę do nurkowania i pobiegłam zobaczyć, co kryje morze. Zanurzyłam głowę i moim oczom ukazał się zupełnie inny świat – cichy i dostojny. Woda była stosunkowo zimna – 20 stopni, do tego zmącona przez fale. Mimo to, wyraźnie było widać pofałdowane, różnokształtne grupy koralowców w odcieniach brązu i żółci. Między nimi groźnie sterczały czarne kolce jeżowców. Drobne, srebrne i czarne rybki zerkały na mnie z zaciekawieniem i czmychały między skały, gdy zanadto się zbliżyłam. Niektóre jednak nie bały się wcale, zajęte swoimi sprawami (często przeczesywaniem piachu na dnie). Najciekawszą część rafy stanowiły jaskrawoniebieskie rozgwiazdy (Linckia laevigata 😛 – do podziwiania na końcu postu), wielkości około 30 cm (naprawdę duże!). Zdecydowanie wyróżniały się na tle morskiego krajobrazu, spokojnie śpiąc na skałach. Niestety dużo więcej nie udało się zobaczyć – fale mąciły wodę i widoczność sięgała maksymalnie dwóch metrów. Jednak przy dobrej pogodzie, może tam wynieść nawet 10 metrów.
Chłód powoli dawał mi się we znaki – czas wygrzać brzuch na słońcu. Oddałam więc Pawłowi maskę – czas na jego pierwszy w życiu snorkeling. Niepewnie zanurzył głowę, a po chwili płyną już tylko dalej. Spodobało mu się, dobrze 🙂
Żałowałam, że nie mamy dwóch masek, na pewno będzie to nasz pierwszy zakup przed kolejnym wypadem nad morze. Na szczęście mieliśmy chociaż kamerkę, która pod wodą spisała się na medal (efekty należy podziwiać a końcu postu)!
Położyłam się na rozgrzanym piasku – dookoła leżało mnóstwo martwych części rafy, które wyrzuciło morze – głównie białe szkielety koralowców i kolorowe przepiękne muszle, które u nas można jedynie kupić nad Bałtykiem.
Gdy Paweł wrócił, udaliśmy się na mały spacer wzdłuż plaży. Po piasku z niesamowitą prędkością biegały małe białe kraby, chowając się w morzu, za każdym razem, gdy próbowaliśmy je gonić. Cała plaża była pokryta małymi norkami, do których prowadziły krabie ślady.
Doszliśmy do skał, a tam czmychały przed nami czarne kraby, już trochę większe. Ale to są pocieszne stwory^^


Między kamieniami zobaczyliśmy też czarne macki, pochowane w wodzie – Ophiocoma echinata z gromady wężowideł. Ale dziwne stworzenia żyją na tym świecie 😀

Między krabami i muszlami można też się natknąć na inne osobliwe stworzenia…

Około 16:00 stwierdziliśmy, że należałoby coś zjeść. Kobieta z naszego hostelu nalegała, żebyśmy zjedli obiad u niej. Podała nam rybę, co nie było zbyt tanie (w porównaniu do mięsa), ale bardzo smaczne. Ogólnie w Azji je się wszystko, jednak ryż i mięso są na pierwszym miejscu. Ponadto na stołach widać tu naprawdę dużo jaj, kiełków, świeżych przypraw, zielonych warzyw, więc – gdyby pominąć monstrualne ilości glutaminianu, dodawanego do wszystkiego w Wietnamie – jedzenie byłoby tu bardzo zdrowe…
Wieczorem na Tân Hiệp niewiele się działo – zwykłe wyspiarskie życie. Ludzie grali w karty, chińskie szachy, pili piwo. Także znacznie wcześniej niż my, kładli się spać – na całej długości Wietnamu o 18:30 jest już właściwie ciemno. Za to wszyscy zaczynają dzień bardzo wcześnie – o 6:00 rano ulice są już pełne motocykli i handlarzy. Nawet my załapaliśmy taki tryb życia, chociaż na wyspie pofolgowaliśmy sobie i wstaliśmy dopiero dobrze po 8.00 😉
Następnego dnia prom odpływał wcześnie – poinformowano nas, że o 11:30. Spakowaliśmy się na prędce i skoczyliśmy na pyszne śniadanie w porcie za 3 zł (jednak prócz przepiórczych jaj, makaronu i orzeszków ziemnych, nie jestem w stanie zidentyfikować składników… nie szkodzi ;)).

Chcieliśmy zdążyć jeszcze zanurzyć się w morzu choć na chwilę. Tym razem poszliśmy dalej, za plażę, na której byliśmy dnia poprzedniego. Znaleźliśmy tam kolejną plażę, płytką, osłoniętą z jednej strony. Woda tam była nieznacznie cieplejsza, jednak rafa – uboższa. Nie minęła godzina, a już musieliśmy wracać, po drodze pogoniliśmy jeszcze kilka napotkanych scynków i oczywiście zakupiliśmy pysznego ananasa (tego smaku będzie mi bardzo brakować po powrocie…).
Prom przypłynął już około 10 i przez godzinę odbywał się wyładunek i załadunek – powiązane świnie, blachy faliste, warzywa i jaja były przerzucane w obie strony – większość jednak towaru przypływała na wyspę. Wsiadając, znów zażądano od nas 150 tysięcy zamiast obiecanych 100. Byliśmy jednak uparci i w końcu wpuszczono nas za 100 tys. VDN (wspominałam, że lokalni płacą 30,000?).
Wycieczka na własną rękę znów się opłaciła. Zapłaciliśmy dwukrotnie mniej, niż proponowane wycieczki, a co najważniejsze – robiliśmy, co chcieliśmy. Mieliśmy szansę zjeść śniadanie z lokalną rodziną i cieszyć się spokojem na pustej, przepięknej plaży.