Minęło kilka dni od ostatniego wpisu o jedzeniu i – tak, codziennie próbujemy czegoś zupełnie nowego. Przy większości (choć zdarzają się bolesne wyjątki…) możemy z uśmiechem powiedzieć 'aroy!’, czyli 'pycha!’ 🙂
Jesteśmy dziś w Chiang mai, na północy Tajlandii. Do XVIII wieku tą część stanowiło Królestwo Lanna, co oznacza mniej więcej Królestwo Miliona Ryżowych Pól. Tak czy siak dzięki temu ludzie, dialekt i jedzenie nieco się różnią od tych na południu. Przysmakiem północy jest zupa Khao soi, o czym nie wiedzieliśmy jeszcze, gdy Paweł ją zamówił. Faktycznie jest pyszna, aczkolwiek oczywiście suto doprawiona chilli. Składa się z mleka kokosowego, curry, chrupkiego makaronu, limonki, szalotki i kapusty. Serwowana na każdym rodzaju mięsa.

Ja oczywiście w tym samym czasie postanowiłam zakozaczyć – zupa z duszonym melonem. Brzmi przecież fantastycznie, no to raz! Mina trochę zrzedła jak już przemiły Taj położył mi ją przed nosem. Ale spokojnie, już wiemy, ze tu pozory bardzo mylą. Niestety… pierwszy łyk rozwiał wszelkie wątpliwości. Maksymalnie gorzka! Po połowie półmiska jakoś się człowiek oswoił i dalej już poszło. Przezornie pytam pani, co by więcej już się na to nie nadziać, czy to faktycznie był melon. 'Pita melon, pita melon!’ – dostaję z uśmiechem odpowiedź. Co się okazuje? Żaden 'pita melon’, tylko bitter melon (czyli gorzki melon)! Ba, jaki tam z niego melon! Po polsku ten paskudek to przepękla ogórkowata – ni mniej ni więcej jak pomarszczony gorzki ogór… Nie polecam 😛

Po ogórze potrzeba poprawy humoru. Na szczęście nie ma z tym problemu – kolejny stragan i myk. Kobieta wrzuca do blendera szklankę lodu, mleko kokosowe, kawałki kokosa, do tego jeszcze trochę zagęszczonego mleka i powstaje najgenialniejszy shake jakiegokolwiek dotąd piliśmy. Po ogórach i na upał – doskonały. Dodam, że serwują go ze wszystkich dostępnych tu owoców od mango do arbuzów (a arbuzy mają tu bardziej arbuzowe niż w Polsce, jak i wszystkie owoce!). Od pierwszego łyka wiedzieliśmy, że każdy kolejny dzień bez owocowego shake jest dniem straconym.

Pierwsza, trzecia, piąta świątynia i człowiek zanim się obejrzy znów jest głodny. Na szczęście w każdym miejscu na ulicy stoi stragan z jedzeniem. Zdecydowanie królują meat- albo fishballsy (mięsne i rybne kulki). Rzadko się na to decydujemy (bo skoro normalnie sprzedaje się świńskie skórki i panierowane kurze łapki, to z jakich resztek musi się wyrabiać takie kulki!) Aczkolwiek oni tu je kochają! Dorzucają do każdego dania, zupy a najlepiej zwyczajnie nadziać ze cztery na patyk, ugrillować i voila!

A właśnie – patyki. To druga najczęściej spotykana tu uliczna przekąska. I naprawdę na patyk można tu nadziać wszystko. Meatballsy, parówy, kiełbachy, ale i grillowane macki ośmiornic , suszone na słońcu kałamarnice czy… jajka w skorupkach! (chyba na twardo, ale jeszcze kilka odcinków minie zanim się odważymy ;))



To wszystko to pikuś przy kolejnym obiedzie. Większość dań wygląda tu jak bliżej nieokreślone mieszanki mięsno-warzywne (we wszystkich kolorach tęczy). Bierzemy żółto-zieloną. 'Co to jest?’ Pani puka się po głowie, ale nie dlatego, że nie wiemy,tylko dlatego, że są to móżdżki… Ocena: 5 na 5! 😀

Na koniec jeszcze parę słów o deserach. Tajlandia jest tak bogata w soczyste i słodkie owoce, że to właśnie one królują wśród słodkości. Banany np. rosną w całym mieście! Dziś udało nam się nawet znaleźć kwiat bananowca! Podobno Bananowy Duszek mieszka w nim w ciągu dnia 🙂


Odkryliśmy także chompoo – tajskie różowe jabłko wyglądające jak papryka, proszę bardzo:
Poza owocami królują galaretki! Ze wszystkim i każdego koloru. Są one jednak kruche. Wiem jak to brzmi – krucha galaretka, ale tak to właśnie wygląda 🙂 Myśmy wzięli żółtą z włosami. Dała radę.

Tajowie smażą też genialne pączki, które macza się w słodkim zielonym glutowanym sosie. Zdecydowanie godne polecenia.

Z ciastek oczywiście królują ryżowe i kokosowe.


W pobliskim sklepie, w którym zaopatrujemy się w wodę znaleźliśmy dziś coś specjalnie dla Kaczorka i Piotrusia.

Sobie jednak zaserwowaliśmy pudding liczi (ktory okazał się galaretką z kawałkami liczi) oraz sago (skrobia z palmy sagowej) z kuantalupą (melon, który ma skórkę pofałdowaną jak mózg) w mleku kokosowym. Warte grzechu!



Naszym numerem jeden są jednak kokosowe małe jajeczka… Ale o tym w następnym odcinku!
Bywajcie! I jeśli kiedykolwiek przejdzie Wam przez głowę myśl- a może do Tajlandii? to wspomnijcie moje słowa – warto choćby ze względu na jedzenie!
Tęskniocham!
Anna 🙂