Podróżując ulicami Krung Thep Mahanakhon oraz Ayutthaya, w ciągu zaledwie 3 dni mieliśmy okazję spróbować wielu lokalnych przysmaków. Zaczynaliśmy raczej spokojnie – wybierając dania znane nam z Europy lub zamawiając obiad począwszy od pytania: 'no chilli?’ – tym zajmuje się Anna 🙂 Chwilowo odeszła od tego pomysłu. Powodem było zamówienie danie typu 'no chilli’ o wdzięcznej nazwie congee. Otóż potrawa ta składała się z ryżu i.. wody. Zupa ryżowa. Zupełnie bez chilli i zupełnie bez smaku. Trochę doprawiona została jednak spożyta.
Kwestia chilli dość brutalnie wpływa na nasze odczucia względem dań przyrządzanych przez Tajów. Pisząc 'dania znane nam z Europy’ miałem na myśli np zupę z curry i kurczakiem na mleku kokosowym znanej mi (oraz moim ówczesnym towarzyszom niedoli) z restauracji koreańskiej w Wolfsburgu. Wydawało nam się że tam było pikantnie – nic bardziej mylnego. To samo danie podano mi wczoraj, z tą różnicą, że zamiast miski zupy otrzymałem makaron ryżowy delikatnie polany mlekiem z curry. Mimo to, pokonanie tej zupy stanowiło naprawdę duże wyzwanie. Zapiekło.
Zupy zupami, a Tajlandia oferuje dużo ciekawszych atrakcji kulinarnych. Choćby lodziki o smaku kokosa lub herbaty z mlekiem, nabijane na patyk w chwili zakupu. Dodatkowo na każdej ulicy znajdują się wyciskacze soków. Przykładowo specjalizujący się w wyciskaniu owoców granatu.
A co na śniadanie? Może świeży ananasa, papaja i pomelo? Jak najbardziej. Do pomelo Tajowie dołączają woreczek z różowanym proszkiem. Skład to oczywiście chilli – aby zabić insekty, sól – z przyczyn nie do końca nam znanych oraz cukier – żeby dało się to wszystko zjeść.
Na podwieczorek – smażony placek z czegoś zielonego. Niestety sprzedawczyni nie potrafiła podać ceny w żadnym znanym nam języku, więc nie byliśmy również w stanie dowiedzieć się z czego dokładnie go przyrządziła. W smaku – słodki (pewnie ma to związek z dodawanym do panierki cukrem), w konsystencji – gumowaty. Ogólna ocena – spoko.
Na całodniowe zwiedzanie – najlepsze mini banany o smaku znacznie bardziej bananowym niż dostępne w Polsce banany pastewne.
Zawsze po ciężkim dniu nadchodzi czas na kolacje. Na rynku w Ayutthaya zmierzyliśmy się z jak dotąd najtrudniejszym przeciwnikiem – owoce morza z częściami ciała, o których nie wspominali nawet mędrcy na wydziale biologia UAM w sosie z piekła.
Dobrze że to wszystko można było zagryźć rybkami smażonymi w całości na głębokim oleju.
Przedstawione powyżej potrawy to pewna część całości, którą zjedliśmy w Tajlandii w ciągu ostatnich dni. Zastanawiamy się czy przez 3 miesiące każdego dnia będziemy jeść coś innego. Myślę że to całkiem prawdopodobne.
pozdrawiam,
P