5:15. Zadzwonił telefon – a nie, to tylko budzik w telefonie. Oczy zamknęły się same z powrotem. Chwilę później, równocześnie z zegarkiem, zadzwonił drugi budzik. Nie było co się dłużej ociągać – oby było warto. Przetarłam oczy, wzięłam łyk wody – za oknem panowała zupełna ciemność. Dobrze, powinniśmy zdążyć. W półśnie ubraliśmy kolejne warstwy t-shirtów. Przydałaby się kurtka, ale kto by pomyślał, że warto zabrać ciepłe rzeczy akurat do Tajlandii. Na południu temperatura w nocy nie spada poniżej 25°C, za to na północy, w górach, potrafi zejść nawet do 13°C. Wyszliśmy z hostelowego małego bungalow, oczekując uderzenia chłodu. Nie było tak źle, aczkolwiek zegarek Pawła wymierzył 16°C.
Zeszliśmy po ciemku na taras przy wyjeździe.
Tam czekał już na nas mały motor, który wczoraj zaoferował nam właściciel hostelu – i to zupełnie za darmo. Niewielu tu turystów, więc odczuliśmy, że tych, którzy już są, traktuje się po królewsku. Paweł pewnie odpalił motorek, silnik pojemności 125cc, miał nas dowieźć 2 km stromą drogą pod górę. Miałam trochę obaw na ostrych zakrętach, ale udało się gładko wjechać. Resztę trzeba było pokonać pieszo. Zostawiliśmy motor na parkingu, gdzie – ku naszemu zaskoczeniu, tajscy handlarze już na nas czekali i nawoływali na kawę. O 5:40! Minęliśmy stragany i rozgrzaliśmy się przy kilometrowym spacerze pod górę. Wtedy wreszcie ujrzeliśmy ciemny, ledwo widoczny kontur klifu – Phu Chi Fa. Na nim w oddali migały ze 3-4 latarki – poza tym otaczała nas zupełna ciemność. Nie było nawet księżyca, jedynie niebo usiane gwiazdami (z Wielkim Wozem stojącym na głowie). Gdy stanęliśmy na szczycie, gwiazdy już znikały – noc miała się ku końcowi. Słyszeliśmy wiele głosów i po paru minutach zobaczyliśmy sylwetki około 20 osób. W wiosce pod górą byliśmy prawdopodobnie jedynymi turystami, więc i na szczycie nie spodziewaliśmy się nikogo. Jednak to miejsce jest bardzo znane i lubiane przez Tajów – i faktycznie, na wschód słońca przyszli prawie wyłącznie Tajowie. Wśród nich była rodzina z trojgiem dzieci, mogły mieć od 3 do 6 lat. Dzieci dumnie nosiły tradycyjne stroje ludu Akha z poutykanymi brzęczącymi srebrnymi wisiorkami. Wyglądały przepięknie i cierpliwie znosiły innych turystów, którzy entuzjastycznie serwowali sobie z nimi sesje fotograficzne.

Po pół godzinie zrobiło się już zupełnie widno. Wiatr wiał niemiłosiernie – zaczęło nam się robić chłodno dopiero, gdy dotarliśmy na szczyt, ale do tej chwili zdążyliśmy już dobrze zmarznąć. Dla rozgrzewki porobiliśmy kilka zdjęć – już teraz widok dookoła zapierał dech w piersiach. Na przeciwko nas, w dole, rozpościerał się biały dywan mgły – stopniowo, z minuty na minutę wyłaniały się z niego kolejne, niższe szczyty wzgórz po stronie Laosu.
Wreszcie o 6:40 zobaczyliśmy brzeg rozżarzonej tarczy słońca, wschodzącej nad pomarańczowo-fioletowymi chmurami. Kolejne promienie powoli oświetlały klif, zwiastując ciepły lutowy dzień w Tajlandii. Teraz już wyraźnie w dole było widać Laoską wioskę.
Nie mogliśmy przestać fotografować – chcieliśmy złapać każdy moment tej chwili. Był to nasz pierwszy wschód słońca, widziany z tej strony świata, a zarazem pierwszy, jaki oglądaliśmy wspólnie odkąd się poznaliśmy. To wspomnienie na pewno pozostanie w nas żywe na bardzo długo.
Po tak spektakularnym poranku, już głodni i wymarznięci, z wielkimi uśmiechami na twarzach, wjechaliśmy na teren hostelu. Był to jeden z naszych bardziej luksusowych noclegów – z telewizorem, butelką wody w pokoju – a kosztował nas całe 50 zł. Właściciel już na nas czekał, wypytał prostym angielskim o wrażenia i z uśmiechem zaprosił na śniadanie. Dostaliśmy po kubku gorącej czekolady i tosty z dżemem – tego było nam trzeba.
Po półtorej godziny, o umówionym czasie, przyjechał po nas taksówkarz z miasta Thoeng (czytane raczej jak 'Tyng’) . To jest najbliższa duża miejscowość w okolicy Phu Chi Fa, stamtąd plaowaliśmy pojechać do Chaing Kong, by przekroczyć granicę z Laosem. Taksówkarz był drogi – w obie strony utargowaliśmy 130 zł, wcześniej mówiono nam, że może to kosztować 180 zł. W sezonie (styczeń, początek lutego) prosto do Phu Chi Fa jeździ autobus z Chiang Rai za 15 zł. Nie mieliśmy o tym pojęcia – tak właściwie to w ogóle nie wiedzieliśmy, że jest coś takiego jak sezon jeżdżenia do Phu Chi Fa… Tak czy inaczej – naprawdę było warto 🙂