Po ponad miesiącu intensywnego zwiedzania przyszedł czas na chwilę wytchnienia. Zamiast ciągłego siedzenia w autobusach, pokonywania ogromnych odległości, pakowania co drugi dzień zamarzyły nam się rajskie plaże, lazurowe zatoki oraz rafy koralowe. Wszystko to znaleźliśmy na Koh Tao. Nadszedł czas na spełnianie marzeń.
Koh Tao to maleńka wyspa na Gulf of Thailand i jedno z najciekawszych miejsc w Tajlandii do nurkowania. Tak, to właśnie o to marzenie się rozchodzi. Parę lat wcześniej miałam szczęście zobaczyć rafy na Morzu Czerwonym i zdecydowanie było to najpiękniejsze miejsce, jakie widziałam na całym świecie. Miałam wtedy jedynie maskę i rurkę, a zobaczyłam tyle, że zdążyłam zakochać się na zabój. Po tamtym wyjeździe pozostał jednak ogromny niedosyt. Jak dobrze byłoby przecież móc zejść niżej, zobaczyć cały ten magiczny świat z bliska! Od tamtej pory po głowie chodził kurs nurkowania. Można go oczywiście zrobić w Polsce, ale rafy w Polsce nie uświadczysz. Zimno z resztą, to się nie chce pchać na dno, a na dnie – ciemno. Marzenie więc leżało, aż zdążyło się całkiem nieźle zakurzyć… Wreszcie padł pomysł Tajlandii i okazało się, że to jest wprost idealne miejsce na kurs nurkowania. Przejrzystość wody sięgająca 30 metrów, temperatura – jak w wannie i przede wszystkim – niesamowita różnorodność morskich stworzeń. Hey ho, let’s go!
W Bangkoku wykupiliśmy nocny pociąg razem z autobusem i promem, za dość sporą sumę 124 zł za osobę. Załapaliśmy się na ostatnie miejsca, i to tylko dlatego, że ktoś odwołał swoją rezerwację. Tak – na Koh Tao jeździ ogromna ilość turystów. Pociąg okazał się najbardziej niewygodny na świecie. Do tego, po dotarciu do Chumphon dowiedzieliśmy się, że busy do portu są tak zorganizowane, że nie da się zdążyć na poranny prom i trzeba czekać pięć godzin na kolejny (właściwie to się da, ale innym transferem, do tego tańszym nie polecam więc zakupu skombinowanego połączenia…). Te pięć godzin przydało nam się jednak na oswojenie z cenami. Po dwóch miesiącach podróży dotarliśmy w najdroższe miejsca. Spożyliśmy więc w porcie posiłek za dwukrotną stawkę jego wartości w północnej Tajlandii oraz nasłuchaliśmy się, jaki to kto ma nocleg – średnio trzy razy droższy niż na północy Tajlandii. Liczyliśmy się z tym, ale wciąż jest to mało przyjemne. Oto zniesmaczony Paweł (z wąsem..) przy śniadaniu:

Punktualnie o 13:00 przypłynął po nas luksusowy katamaran, z którego wysiadły setki osób i tyle samo z resztą zaraz wsiadło. Półtora godziny później postawiliśmy stopy na rajskiej wyspie, gdzie zostaliśmy zaatakowani przez ‘Taxi, taxi’ – standardowo. Na przeciwko portu przywitał nas 7 eleven, a dookoła właściwie wyłącznie kręcili się białoskórzy plażowicze. Czas znaleźć nocleg. W pierwszym napotkanym miejscu zawołano od nas 60 zł, więc do przeżycia. W każdym kolejnym miejscu było już tylko gorzej. 100, 150, 200 zł… Aż spotkaliśmy recepcjonistkę (z Australii bodajże), która bardzo chciała nam pomóc. Zadzwoniła dla nas do klubu nurkowego – Roctopusa, którego upatrzyliśmy sobie wcześniej w internecie. Pięć minut później podjechał pickup, z którego wysiadł przesympatyczny facet – typ luźnego surfera. Z wielkim uśmiechem wytłumaczył nam zasady i warunki kursu, podwiózł do wioski Sairee, gdzie ma siedzibę i wskazał miejsca, gdzie możemy poszukać taniego noclegu. Po chwili poszukiwania trafiliśmy wreszcie do AJP, w połowie drogi między Roctopusem a plażą – 40 zł, śliczny pokój ze wszystkim, okazuje się, że można.
Dość tych organizacyjnych spraw. Czas chwycić za maskę i ruszyć na snorkeling! Najbliżej mieliśmy do zatoki Hin Wong. Drogi do wszystkich zatok są tu niesamowicie strome, jednak odległości nie najmniejsze – polecam więc wziąć skuter, najlepiej mieć już doświadczenie w jeżdżeniu. Dodatkowo podobno bardzo łatwo zostać oszukanym w wypożyczalni, więc najlepiej zwrócić się o pomoc – do Waszego instruktora nurkowania, właściciela hostelu – kogokolwiek miejscowego, którego już poznaliście.
Plaża okazała się maleńka, do tego prywatna, więc należało kupić jakiś napój w barze, żeby móc z niej skorzystać. Jednak gdy włożyliśmy głowy do wody zostaliśmy wręcz zaatakowani przez ryby (trochę też dosłownie, bo niektóre, choć małe, są mocno terytorialne!), głównie zielone thallasomy z kolorowymi głowami i wiele innych, do tego niesamowite, ogromne formacje koralowców.
Tak – zdecydowanie dobre miejsce na kurs! Jednak im bliżej kursu – tym więcej obaw i strachu. Człowiek jest przecież uwięziony w dość nieprzyjaznym mu środowisku. Nie można się tak o po prostu wynurzyć, więc co jeśli spanikuję (a to nie jest dla mnie specjalnie wielki problem), popsuje mi się sprzęt lub spadnie maska? Obyśmy zostali do tego przygotowani na kursie.
Nie skupiajmy się jednak na tym
Już drugiego dnia, po wcześniejszym umówieniu, stawiliśmy się o 16:00 na pierwszej lekcji. W sumie było nas 6 osób, jednak jak nam wcześniej obiecano – grupy są maksymalnie czteroosobowe, więc zostaliśmy podzieleni na dwie – oczywiście im mniej osób w grupie, tym lepiej. Razem z nami miał się uczyć jeszcze brytyjski Wietnamczyk – Chilleh. Po chwili powitał nas Tyron, typ zioma – surfera (roztargane dłuższe włosy, okulary przeciwsłoneczne do tego wielki, idealny uśmiech i dużo gestykulacji). Tu muszę wspomnieć, że cała szkółka była bardzo ziomalska. Każdy miał tam dużą czapkę, ciemne okulary i mnóstwo tatuaży – każdy po prostu był cool. Do tego ulubione teksty Tyrona to ‘wicked’, ‘siiiiiick’, ‘bro’ oraz ‘maaaaan’. Po trzech słowach wstępu zaprowadził nas do małej salki, w której dostaliśmy podręczniki i posłuchaliśmy paru filmów. Dowiedzieliśmy jak duże jest ciśnienie na odpowiednich głębokościach, jak długo trzeba się wynurzać, żeby było to bezpieczne oraz przede wszystkim, na ile sposobów można zrobić sobie krzywdę pod wodą (po każdym sposobie dodawano, że wystarczy spokojnie oddychać, nie wstrzymywać oddechu i jeszcze raz – nie wstrzymywać oddechu). Różnice w gęstości powietrza zobrazowano nam balonikiem, który elegancko pęka przy wynurzaniu (uroczy zamiennik naszych płuc). Dostaliśmy zadanie domowe (trzy rozdziały z danej nam książki) i poszliśmy do domu w milczeniu. Zapytałam Pawła, czy kurs działa na niego równie uspokajająco jak i na mnie – i tak, też się zestresował po pierwszym spotkaniu. Świetnie, nie taki był plan.
Następnego dnia spotykaliśmy się na kursie już o 9:00. Poznaliśmy naszą sympatyczną instruktorkę – młodą Szwedkę, Annę (też bardzo cool).

Omówiliśmy razem z nią zadanie domowe, czyli jeszcze raz wszystkie zagrożenia w wodzie. Tym razem dowiedzieliśmy się też jak rzadko się zdarzają, że zwykle w dość prosty sposób można sobie ze wszystkim poradzić oraz że kabina dekompresyjna jest na wyspie obok (Koh Samui) – kiedyś była na Koh Tao, ale nikomu nigdy się nie przydała, więc zabrakło pieniędzy na jej utrzymanie. Po tej lekcji poczułam się zdecydowanie spokojniejsza (aczkolwiek Paweł chyba wciąż nie do końca…). Następnie znów obejrzeliśmy parę filmów i dostaliśmy zadanie domowe (tym razem już tylko o sprzęcie, komunikacji pod wodą i podmorskim świecie). Na końcu porannej sesji dobraliśmy rozmiar płetw i pianki, po czym spakowaliśmy wszystko do przydzielonych nam toreb. Przyszedł czas na godzinną przerwę na lunch, a potem – pierwsza lekcja nurkowania! Nie w basenie, a na płyciźnie (bo w morzu warunki są zupełnie inne niż w basenie, lepiej więc ćwiczyć od razu w docelowym środowisku). Wrzuciliśmy torby ze sprzętem na pickupa, po czym sami na niego wskoczyliśmy i ruszyliśmy w stronę portu (po drodze nasz cool kierowca spotykał innych cool ludzi, z którymi cały czas przybijał sobie piątki :P). W porcie czekała już na nas łódź, a tajska załoga ładowała na nią napełnione tlenem butle. Gdy już wszystko było gotowe, jedna z nurków przedstawiła się jako boat master, wytłumaczyła gdzie możemy chodzić, gdzie jest część mokra a gdzie sucha na statku i na końcu krzyknęła – ‘Everybody! Let’s get excited!’. Właściwie muszę przyznać, że mój strach odpuścił i faktycznie pojawiło się podekscytowanie.
Pod czujnym okiem Anny sprawdziliśmy swoje butle i kamizelki do utrzymania równowagi pod wodą. Z trudem wciągnęliśmy obcisłe pianki, przygotowaliśmy pasy obciążające (dodatkowe 3,5 kg, co by pokonać wyporność), potem połączyliśmy cały sprzęt ze sobą – ile do roboty przed takim wejściem do wody!


Jak już byliśmy gotowi, należało zrobić tzw. ‘buddy check’, czyli sprawdzić wszystko od początku u swojego partnera. Bo w nurkowaniu zawsze należy mieć partnera (swojego buddy) i odpowiedzialni nurkowie nigdy nie schodzą pod wodę sami. Paweł został więc moim buddy i według hasła ‘Beer Wine Rum And Fun’ sprawdziliśmy po kolei B jak BC, W jak weight belt, R jak releases przy kamizelce (oraz te przy butli), A jak air i F jak final check (mask and fins). Final check to również sprawdzenie, czy nasz partner wygląda na gotowego – mentalnie i fizycznie, co jest jednym z ważniejszych punktów. Dodam, że to wszystko robi się na stojąco, z całym naprawdę ciężkim sprzętem na plecach. Niezłe ćwiczenie!

Teraz już tylko należy założyć płetwy, maskę i oddychacz (second-stage) do buzi i wykonać duży krok za burtę, patrząc przed siebie i jednocześnie przytrzymując cały sprzęt. Łatwo powiedzieć… Nasze psychiczne samopoczucie było niby w porządku, ale stresu też nie brakowało. No nic, trzeba się przemóc. Skok do wody okazał się nie taki straszny i przyniósł dużą ulgę – wreszcie przestaliśmy czuć ciężar całego sprzętu na sobie. Do docelowego miejsca ćwiczeń dopłynęliśmy z głowami pod wodą, żeby od razu oswajać się z oddychaniem. Zdecydowanie potrzeba na to chwili.. Człowiek jest wtedy naprawdę bardzo świadomy każdego oddechu, na początku właściwie tylko na tym byłam w stanie się skupić. Ćwiczenia zaczęły się rzecz jasna od zejścia pod wodę i klęknięcia na dnie – na około 2 metrach głębokości (ok, jestem w stanie to zrobić). Anna zapytała nas, czy wszystko ok i chyba faktycznie tak było. Pierwsze ćwiczenia – wyjmowanie oddychacza z buzi, kolejne – wyjmowanie i odrzucanie go do tyłu, by umieć go znaleźć pod wodą w każdej pozycji. Wszystkim nam poszło to rewelacyjnie. Czas na maskę – nalać trochę wody, a potem nosem ja wypompować, dalej – nalać więcej wody, tak by zakryć oczy i znów wypompować. Na deser zaś zalać całą maskę wodą… i tu spanikowałam. Nie potrafię się przemóc, by otworzyć oczy pod wodą (na szczęście okazało się, że nie jest to konieczne, by nurkować). Mogłoby się jednak przydać przy takich ćwiczeniach… Wypłynęłam na powierzchnię. Anna podpłynęła do mnie, zapytała czy wszystko ok i powiedziała, że wykonałam całe ćwiczenie poprawnie, wypompowałam całą wodę z maski, tylko na końcu niepotrzebnie wypłynęłam. Ok, spokój. Jeszcze raz. Znów nie dałam rady i kolejny raz wyprysnęłam na powierzchnię. Co jest z Tobą kobieto?! Powiedziałam Annie, że potrzebuję chwili, mówiła, że mam zejść pod wodę jak będę gotowa. Uspokoiłam się przez dwie minuty, nawrzeszczałam na siebie wewnętrznie, że co to za zachowanie młoda damo i wróciłam pod wodę. Tym razem zrobiłam to powoli, skupiając się, by nie odetchnąć nosem i… udało mi się! Ufff! Kolejne ćwiczenie polegało na zupełnym zdjęciu maski, policzeniu do pięciu, założeniu i odpompowaniu z niej wody. Udało się. Reszta ćwiczeń w porównaniu do tego, to była już bułka z masłem. Zdejmowanie pasa obciążającego na dnie, zdejmowanie kamizelki z butlą, metody ewakuacyjnego wynurzania, dzielenia się tlenem ze swoim buddy i utrzymywanie równowagi w wodzie (to ostatnie było zupełnie niewykonalne lataliśmy od dna do powierzchni jak jo-jo zamiast zostać na jednym poziomie…). Dwie godziny ćwiczeń pozwoliły oswoić się ze sprzętem, mniej więcej przyzwyczaić do oddychania i złapać trochę pewności pod wodą – zrozumieć, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście (po tej lekcji niby zrozumieliśmy, ale mimo wszystko podświadomy lekki strach pozostał). Po tym czasie zdążyliśmy już – mimo pianek – nieźle zmarznąć (woda absorbuje ciepło z naszych ciał 25 razy szybciej, niż powietrze). Do tego byliśmy wyczerpani – w środowisku słonowodnym nasze ciało stara się utrzymać równowagę stężeń między sobą a wodą na zewnątrz, więc bardzo szybko się odwadnia. Do tego doszły emocje i stres – ledwo byłam w stanie wyjść z butlą na statek. Na statku na szczęście czekała na nas świeża woda i dużo dobrych ciastek, co by odzyskać siły. Po powrocie jeszcze tylko trzeba było wypłukać sprzęt w słodkiej wodzie i – dzień pierwszy zaliczony!
Doszliśmy do hostelu, czując jakby był już środek nocy, bo tak nam się chciało spać, choć nie było jeszcze nawet 17:00. Po drodze kupiliśmy wielkiego ananasa, kokosa i wodę mineralną, co by się zdrowo nawodnić. Byłam na siebie zła, nie myślałam, że spanikuję na kursie do tego stopnia, żeby wypłynąć na powierzchnię. Co więcej te same ćwiczenia mieliśmy wykonać następnego dnia, tylko że na 12 metrach głębokości. A co jak wtedy spanikuję? Nie miałam siły o tym myśleć. Idźmy na rybę.
Zanim się wygrzebaliśmy, zaczynało zmierzchać.

Tym samym życie na wyspie było intensywniejsze i głośniejsze. Doszliśmy na plażę, gdzie rząd restauracji już uszykował stertę atrakcji dla turystów. Wszędzie leżały wielkie poduchy do siedzenia, paliły się świece, dookoła grała muzyka i a wszystko otaczał zapach grillowanej ryby (doskonałej, jak się później okazało). Najpiękniejsze były zaś pokazy kręcenia ogniami – w co drugiej restauracji Tajowie właśnie tak zabawiali gości, niesamowite przedstawienia!


Koh Tao to głównie wyspa młodych turystów, Tajowie zajmują się tu wyłącznie prowadzeniem biznesów – restauracji i hosteli, więc nie widać ich prawie w ogóle na ulicach. Większość turystów chyba też przyjeżdża tu na nurkowanie. Na tej maleńkiej wyspie jest aż 50 szkół nurkowych. Stosunkowo popularny był też freediving, ale to może następnym razem 😉 Po nurkowaniu zaś, każdy wychodzi na jedzenie i na imprezę. Myśmy jednak polegli – najedzeni i pełni obaw przed kolejnym dniem poszliśmy grzecznie spać.
Następny dzień zaczął się tak samo – sprawdzenie zadań domowych i kolejna lekcja,tym razem dotycząca obliczania poziomu azotu w organizmie, żeby wiedzieć na ile czasu można zejść pod wodę przy drugim nurkowaniu. W sumie ciekawe rzeczy. Po tym wszystkim zaskoczono nas egzaminem, przy czym razem z Pawłem dostaliśmy maksymalną ilość punktów – teoretycznie więc byliśmy przygotowani. Teoretycznie…
Po godzinnej przerwie na lunch znów załadowaliśmy torby ze sprzętem na pickupa i ruszyliśmy wraz z drugą grupą do portu. Dziś czekały nas dwa zejścia, oba na 12 metrów. Tajowie załadowali nasz sprzęt, my usadowiliśmy się na łodzi a boat master znów głośnym krzykiem i uśmiechem zachęcał do bycia ‘excited’! I tak jak rano byłam nerwowa, tak płynąc już na morzu, byłam znów chyba bardziej podekscytowana, niż zestresowana. Atmosfera wśród nurków jest niesamowita – każdy jest uśmiechnięty, każdy chodzi dookoła, podśpiewuje i zaczepia innych. Masa pozytywnych ludzi w jednym miejscu – naprawdę, mimo stresu, ich radość zaraża 🙂

Dodatkowo Anna obiecała mi, że wszystkie ćwiczenia wykonamy przy drugim zejściu – przy pierwszy zaś będziemy ćwiczyć wyrównywanie ciśnienia w uszach (co okazało się wprost banalne) oraz równowagę pod wodą (poszło ciut lepiej, ale znów raczej jak jo-jo). Zeszliśmy pod wodę, najpierw na 6 metrów, co okazało się dość płytko, schodziliśmy naprawdę chwilkę i nikt nie miał problemów z ciśnieniem. Nad nami wciąż wyraźnie widać było powierzchnię. Anna jedna kazała nam uklęknąć i.. zaczęliśmy wykonywać wczorajsze ćwiczenia! Okłamała mnie! Nie wierzyłam, zestresowałam się, ale byłam już na tych 6 metrach, więc cóż mogłam poradzić. Tym razem, ku mojej ogromnej uldze, poszło jednak wzorowo 😀 Tu muszę zaznaczyć, że Pawłowi np. cały czas szło fantastycznie. Po wszystkich ćwiczeniach wreszcie był czas, by coś pooglądać. Nawet się nie zorientowaliśmy kiedy, ale zanurzyliśmy się faktycznie na 12 metrów. Czuć było, że idziemy głębiej, ale w życiu bym nie powiedziała, że było to aż tak głęboko. Do tego zobaczyliśmy naprawdę piękne koralowce, szkółkę barrakud i rybę rozdymkę (fuguuuu!). Poczułam ogromną satysfakcję po tej lekcji (i lekką dumę, że się przemogłam i że już nie panikuję :P). Wypłynęliśmy zadowoleni – czekała nas godzinna przerwa, co by trochę zmniejszyć poziom azotu w organizmie, nawodnić się i wygrzać na słońcu. Po tym wszystkim raz jeszcze wielki krok za burtę i znów byliśmy w wodzie. Zostało nam do powtórzenia jeszcze kilka ćwiczeń, ale już tych prostszych (‘Buddy, buddy, nie mam tlenu, podzielmy się!’). Mój buddy, znaczy się oczywiście Paweł, był doskonały i razem szybko przeszliśmy przez ćwiczenia. Po tym znów mieliśmy chwilkę na cieszenie się podwodnym światem, było pięknie.

Dzień drugi rozwiał moje obawy. Anna potem powiedziała mi, że musiała skłamać, bo widziała, że za bardzo panikuję i niepotrzebnie się nakręcam. Paweł też opowiedział mi, że podczas ćwiczeń, trzymała mnie za pas, by mogła nade mną zapanować w razie czego. Muszę przyznać, że jest fantastyczną instruktorką, dużo mnie nauczyła i pomogła mi się przemóc. Thank you Anna! 🙂
Drugi dzień zakończyliśmy więc z poczuciem ogromnej satysfakcji. Gdy wróciliśmy do szkółki, omówiliśmy dzisiejsze nurkowanie i dostaliśmy nasze osobiste książeczki do logowania swoich nurkowań! Zapisaliśmy też wszystkie ryby, jakie udało nam się dziś wypatrzyć. Niektóre z resztą, są bardzo kontaktowe, jedna z czyścicieli (cleaner fish) np. uparcie podgryzała Pawciowe ucho podczas ćwiczeń 🙂 Fantastyczny świat. Nie mogłam doczekać się kolejnego dnia!
Wieczorem znów byliśmy wyczerpani, nie było już mowy o żadnym dodatkowym snorkowaniu, Paweł też porzucił swoje treningi boksu tajskiego na czas kursu (czyli w zasadzie na trzy dni). W zasadzie po nurkowaniu ćwiczenia fizyczne są w ogóle niewskazane, bo pęcherzyki azotu mogą wejść głębiej w tkanki, skąd mogą mieć problem by się uwolnić, co jest już niebezpieczne. Tego dnia nie mieliśmy też już zadań domowych, pozostał tylko leniwy wypoczynek i zbieranie energii na kolejny emocjonujący dzień (‘Let’s get excited’!).

Ostatniego dnia kursu nie było już żadnej teorii, spotkaliśmy się wcześnie rano, o 7:00 i ruszyliśmy na dalszą rafę – godzinę drogi od Koh Tao. Wszyscy się cieszyli, że jedziemy w odleglejsze miejsce, gdzie można więcej zobaczyć (instruktorzy całą drogę wygłupiali się i śpiewali ‘Wicked, wicked’). Zanim jednak złożyliśmy sprzęt, omówiliśmy miejsce wraz z rybami, które możemy zobaczyć i nim zupełnie się ubraliśmy – już byliśmy na miejscu. Czas osiągnąć 18 metrów! 🙂 Samo zejście okazało się prościzną – różnica między 12 a 18 metrami nie jest już tak duża.


Udało nam się wpłynąć w środek ogromnej szkółki barakud i znów zobaczyć parę ciekawych okazów jak np. wielkiego groupera. I was so exciteeeed! Dokładnie tak jak to instruktorzy przykazali 😉 30 minut minęło w mgnieniu oka. Okazało się jednak, że to nie koniec wrażeń. Podczas przerwy – przed i w trakcie ostatniego zejścia miały być zdjęcia i instruktorzy oczekiwali od nas wygłupów (a tym samym ode mnie – kolejnej tony odwagi…). Skoczyliśmy więc z dachu łodzi do wody (~3 m) – do ostatniej chwili byłam przekonana, że tego nie zrobię, aż wreszcie skoczyłam z jedną dziewczyną z grupy – ależ to przeczyściło mi zatoki! I w zasadzie ogólnie jestem chyba za stara na takie rzeczy, bo właściwie chętnie bym już tego w życiu nie powtarzała 😛

Kolejnym doskonałym pomysłem było wejście z butlą do wody na Jamesa Bonda, czyli robiąc salto… Wolne żarty – wszyscy prócz Pawła zaliczyliśmy kiepskie lądowanie na plecach, ten jako jedyny wskoczył poprawnie!

Następnie, już na dnie – na około 10 metrach głębokości, mieliśmy zdjąć maskę (moja ulubiona czynność) i założyć okulary przeciwsłoneczne…

Ile mnie to wszystko nerwów kosztowało! Udało mi się na szczęście to przeżyć – teraz tylko spokój i radość z nurkowania. A nie, jeszcze finalne zdjęcie – grupniak. Ustawiliśmy się w półokręgu, Paweł został jedyny na środku, to go ciągnę, by się ustawił jak człowiek. Ten uparty mnie zaczyna ciągnąc na środek – pewnie zdjęcia w parskach. Gdy usiedliśmy we dwoje na środku, Paweł namalował w wodzie serducho, pomyślałam sobie, że to fantastycznie, że jest taki romantyczny w wodzie i że fajnie jakby dało się to na zdjęciu uchwycić. A ten raptem wyciągnął tabliczkę z napisem ‘Will you marry me’! Że co?! Oszalałam – patrzę po ludziach, o co tu w ogóle chodzi, a wszyscy czekają w skupieniu. Rany, chyba czas się zgodzić! Pokazałam wielkie ok, a wszyscy dookoła puścili dla nas bąble z butli. Wyglądało to niesamowicie pięknie! Paweł chwycił mnie, oszołomioną, za rękę i nałożył pierścionek – przepiękną czarną perłę, którą kupił w Halong Bay, w Wietnamie, miejscu oznaczonym jako cud natury… Nie umiałabym sobie wyobrazić piękniejszych oświadczyn. Na to zostaliśmy jeszcze mocno wyściskani przez całą grupę – i to wszystko na 10 metrach pod wodą! 😀 Niesamowite przeżycie! Taki mi się szalony romantyk trafił 😉

W przeciągu jednego zejścia do wody, zaledwie 40 minutowego, zostałam certyfikowanym nurkiem i narzeczoną jednocześnie 🙂 Tego dnia świętowaliśmy z całą szkółką.



Paweł miał już wykupione treningi, więc chcieliśmy jeszcze chwilę zostać na Ko Tao. Ponadto ta wyspa dostarczyła nam tyle wrażeń, że szczerze ją pokochaliśmy. Postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda snorkeling w innych zatokach. Najpierw pojechaliśmy na Mango Bay, przepiękną zatokę, na którą prowadzą naprawdę strome podjazdy. Tam zobaczyliśmy polujące młode barrakudy i wielką triggerfish – przepiękna zatoka z fantastyczną rafą, szczerze polecam! W drodze powrotnej wjechaliśmy jeszcze na punkt widokowy Mango, oto widok z niego na Koh Tao (a dla wszystkich zainteresowanych – nie ma nic za darmo, wejście na punkt – twenty bath!):

Wyobraźcie sobie jednak, że mimo tak wielu przeżyć na Koh Tao, ta wyspa szykowała dla nas jeszcze jedną niespodziankę…
Następnego dnia sprawdziliśmy snorkeling na Tanate Bay, bardzo piękne miejsce z możliwością skoku z klifu (~10 metrów) . Rafa również piękna jednak nie bardziej niż na Mango Bay.

Ostatnim naszym punktem była zaś Aow Leuk Bay, rafa porównywalna z poprzednimi. Tutaj dodatkowo jest duża i przepiękna plaża z miejscem bez koralowców do kąpania. Zatoka ta zostanie w naszej pamięci jednak z innego powodu… Kończąc snorkowanie, wychodziliśmy z wody, gdy na głębokości metra postanowiłam ostatni raz rzucić okiem pod wodę. Rany Julek! Rekin! Paweł, Paweł rekin! Paweł popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ja sama z resztą też nie wierzyłam w to co mówię. Jeszcze raz głowa do wody – trzy młode żarłacze czarnopłetwe penetrowały zatokę. Do tego w ogóle nie zważały na ludzi i w najlepsze pływały między nimi. Można było płynąć razem z nimi i do woli je podziwiać, niezwykłe majestatyczne stworzenia…

Ciężko było je zostawić i wyjść.. Byliśmy jednak głodni, więc weszliśmy do malowniczej restauracji nad plażą z niesamowitym widokiem na zatokę.

Nawet stamtąd, w krystalicznej wodzie, widzieliśmy cały czas stadko rekinów. Co więcej, wyglądało, jakby ich było coraz więcej. Nie wytrzymaliśmy, zjedliśmy czym prędzej i wróciliśmy do wody. Stado liczyło 9 osobników!
Z trudem przyszło nam się pożegnać z Koh Tao – to miejsce dostarczyło nam tylu pozytywnych wrażeń i emocji, że na pewno zapamiętamy je na zawsze. Jakbyście mieli kiedykolwiek chęć zabić nudę, szczerze polecam to miejsce, a dla parek – szczególnie morskie zaręczyny 😉 (Siiiiiick ;))
