Oboje z Pawłem przeżyliśmy już wcześniej długoletnie związki. Oboje jesteśmy na tyle emocjonalni, że po rozstaniach ciężko było nam się pozbierać. Po pewnych wydarzeniach człowiek na jakiś czas przestaje mieć ochotę na jakiekolwiek zaangażowania.
Oboje nie byliśmy gotowi na kolejny poważny związek. Pojawił się jednak pewien problem… Zakochaliśmy się w sobie na zabój.
Naszą łajbę zacumowano na środku zatoki, usianej ogromnymi skałami. Wysiedliśmy całą grupą na drewnianą platformę, gdzie przywitał nas wielki szyld głoszący:„Halong Pearls”. Dzień był szary, a nisko między skałami powoli przetaczały się kłęby mgły, przez co czuliśmy się jak bohaterowie „Zaginionego świata”. Z nieba, jakby od niechcenia, padała delikatna mżawka. Byliśmy jednak w samym środku jednego z siedmiu cudów świata przyrody i mimo niesprzyjającej pogody widoki zapierały dech w piersiach.

Wtedy nie byłam jeszcze świadoma, jak dobrze zapamiętam ten dzień.
– Powoli, uważajcie pod nogi, tu jest ślisko! – krzyczała do nas nasza wietnamska przewodniczka, młoda i bardzo sympatyczna dziewczyna. W taki sposób realizowała swoje marzenia o podróżowaniu, bezlitośnie ucinane przez państwo, które na każdym kroku utrudnia Wietnamczykom otrzymanie wiz za granicę.
– Czy są już wszyscy? Chciałam Wam opowiedzieć o perłach, których znaczne ilości produkuje się właśnie tu, w zatoce Halong. By wyhodować perłę potrzeba wielu lat a i tak tylko w dziesięciu ostrygach na sto można je znaleźć. Co więcej, jedynie 2 – 3 sztuki są idealnie równe. Resztę sprzedaje się taniej. Jak widzicie mamy tu perły białe, żółte i czarne…
Dziewczyna mówiła dalej, a my wielkimi oczami wpatrywaliśmy się w te niewątpliwe cuda natury. Po chwili przeszliśmy na otwartą przestrzeń, by zobaczyć „pola”, na których hoduje się ostrygi. Nad wodą widać było jedynie czarne punkciki, zakończenia pali na których pod wodą rozłożone były siatki z ostrygami.

Obok Wietnamczyk i Wietnamka, zupełnie nie zwracając na nas uwagi, czyścili świeżo odłowione stworzenia.

Idąc dalej wyznaczoną dla turystów trasą zobaczyliśmy kolejnego pracownika, który precyzyjnie umieszczał kawałek masy perłowej w młodej ostrydze. Mimo 30 ciekawskich głów zawieszonych nad jego stolikiem, ręka mu nie drgnęła.

Wycieczka powoli zbliżała się ku końcowi. Ostatnim punktem był oczywiście sklep, przecież na tym opiera się cała turystyka… Z drugiej strony właściwie była to pewnie jedyna okazja w życiu, by kupić prawdziwą perłę u źródła. Ceny jednak, mimo, że nieporównywalnie niższe niż w Europie, wciąż były wysokie. I słusznie. Sznury pereł zapierały dech w piersiach.

Może jednak jakąś małą dla mamy… Uwielbia przecież biżuterię… Jak to na prawdziwą kobietę przystało, nie było szans bym sama potrafiła podjąć taką decyzję. Gdzie ten Paweł mi wsiąkł? Nagle ktoś mnie ciągnie za rękę.
– Chodź, musisz coś zobaczyć!
Idę więc za Pawłem, gdy nagle ten zatrzymuje się przy pierścionkach.
– Co myślisz?
– Ale jak, ‘co myślę’?
– No który Ci się podoba?
– Wszystkie są piękne, przecież to perły! Chcesz dla mamy?
– Nie. Pokaż któryś. Ten?
– No nie wiem, pewnie tak.
– Pan pokaże. Przymierz.
Nie. Oszalał. Wziął i tak jak stał – oszalał. Jedyne rozwiązanie.
– Ale jak przymierz, po co! – miej odwagę mi powiedzieć mężczyzno…
Już miałam go na palcu Niesamowita czarna perła, mieniąca się kolorami tęczy, delikatnie otulona srebrem. Leżał idealnie.
– Dobry?
– No chyba dobry…
– Chyba?
– No chyba, nigdy nie kupowałam pierścionka.
– Ale podoba Ci się?
– Podoba.
– Jak można go kupić? – zapytał Paweł ekspedientkę, a ta skierowała go do pobliskiej kasy.
Nagle do mnie dotarło. Ten oto mężczyzna, ba! mój Pawciu! ma zamiar mi się teraz oświadczyć. Jak to tak… Łzy wzruszenia same napłynęły mi do oczu. Gardło się ścisnęło, serce waliło jak oszalałe, a Paweł jak gdyby nigdy nic – kupił pierścionek, normalnie za niego zapłacił i jeszcze bardziej normalnie – schował go do plecaka. Moje stopy natomiast zespoliły się z podłogą na dobre. Stałam jak wryta z rozdziawioną gębą na środku sklepu. Wreszcie przebił się rozum – przecież nie będzie mi się oświadczał w tym zgiełku. No tak, pewnie na statku. W końcu nie jesteśmy w byle jakiej zatoce…
Paweł podszedł do mnie i jak gdyby nigdy nic:
– Idziesz?
Mżawka ustała. Nasza grupa powoli się zbierała, lada moment mieliśmy wracać na statek. Dookoła mnie ludzie zadawali pytania, śmiali się, rozmawiali, a ja jak to na kobietę przystało, rozpoczęłam głęboki proces analizy sytuacji.
Co teraz?! Mój Pawciu zwyczajnie uklęknie i zapyta czy za niego wyjdę. No tak.. tak to pewnie wygląda… W sumie jesteśmy tyle czasu razem… i to jest takie oczywiste, że spędzimy razem resztę życia, ale kto to myślał o zaręczynach! Ja przyznaję – nie myślałam. Wiedziałam, że kiedyś pewnie Paweł będzie tego chciał, ale jakoś do mnie to do końca nie docierało. Anna, ogarnij się – przecież to dość logiczne – przyjechaliśmy na naszą podróż życia, jesteśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, toć dziecko by się domyśliło! Aczkolwiek wydawało mi się, że to była z Pawcia strony dość spontaniczna decyzja.. Czy on to na pewno dobrze przemyślał? Przecież kupił, toć chyba jest duży i wie co robi. Ta… No dobra, ale co odpowiedzieć? A jak on sformułuje pytanie?
Matko jak kobiety mają ciężko w życiu! Jak tak sobie przypomnę, co się wtedy działo ze mną w środku, to aż dziw że mózg mi nie wybuchł…
Weszliśmy na statek w milczeniu. No bo co – mam teraz zagaić, że trochę mgła naszła? Zeszliśmy do kabiny zostawić rzeczy. Coś tam Pawciu wyciąga, coś grzebie… Rany, czemu to wszystko idzie tak wolno! Nie możemy już po prostu iść? W końcu wygramoliliśmy się na pokład, byliśmy tam zupełnie sami, wszyscy rozeszli się po kajutach. No dobra, oczy profilaktycznie załzawione – jestem gotowa! Pawciu zaś oparł się o poręcz i górki sobie ogląda w najlepsze…
– Musisz mnie lubić – delikatnie zagajam.
– Tak.
Matko, co jest z tym człowiekiem! Jak można w takiej chwili być tak zdawkowym i opanowanym! Żarty!
Minęła minuta, dwie, pięć, dziesięć… a ten zamiast klęczeć – zdjęcia mi każe robić! No i wiedziałam, nie jest gotowy. A może miejsce niedobre… W końcu dookoła szaro i mży. Oczywiście – kto nie chciałby mieć słońca, ale to nie jest koncert życzeń! Jak się powiedziało A to i B wypada. Czy coś.
Nie klęknął.
Nasza wycieczka statkiem dobiegła końca, mieliśmy jednak zagwarantowany transport powrotny do Hanoi. Stamtąd z kolei jeszcze dziś do Ninh Binh. Cały dzień w podróży, cały dzień będę mogła męczyć swój biedny mózg rozważaniami, o co może chodzić mojemu mężczyźnie…
Dobra. Nie ma sprawy. Skoro tak, to ja będę gotowa. Cały czas, będę się spodziewać i już. Bo jak ja mam się teraz niby nie spodziewać? Klęknie, a ja na to – 'ojej, jaki piękny pierścionek, skąd wiedziałeś, że mi się taki spodoba!’? Ech… Ale chwila – właśnie! Ja się teraz mogę przygotować! Całą mowę zdążę ułożyć zanim dojedziemy do Ninh Binh. Ha! Ale co by tu powiedzieć… Może trzeba by było zacząć od zgodzenia się. Tak. Brzmi rozsądnie. Nie, wiem! Najpierw klękne tak jak on. Co tak będę stała jak chłopak klęczy. No i wtedy się można zgadzać myślę. Ale coś by trza dodać… O! 'Jesteś spełnieniem moich marzeń’. Daj spokój. Banały… Coś o mężczyźnie życia? Eh…
Teraz to mi chłop dopiero czas zorganizował…
Mijały jednak dni, a wraz z nimi oddalał się temat zaręczyn. Codziennie jednak mieliśmy tyle przygód, że byłam zbyt zaaferowana Wietnamem, by ciągle roztrząsać temat. Pokochałam ten kraj i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Łapczywie chwytałam więc tam każdą chwilę, chłonęłam całą sobą ich kulturę, miejsca, smaki, zapachy, a czasu na to niestety było mało. Myśli o tajemniczym pierścionku zaczęły mi gdzieś umykać. Z resztą przecież pierścionek na palcu nie jest najważniejszy. Liczyło się to, że jesteśmy tu i teraz, a przede wszystkim – że razem.
Razem więc przepłynęliśmy przez Tam Coc, gdzie kobieta wiosłując nogami pokazała nam, jak rośnie ryż u stóp ogromnych skał. Razem piliśmy obłędną wietnamską kawę, siedząc na maleńkich stołkach z miejscową starszyzną, gdzieś na chodniku w centrum Hoi an. Razem jedliśmy pyszne śniadanie składające się ze świeżych ryb i ślimaków, na które zaprosiła nas z ulicy zwykła wietnamska rodzina. Wydmy, Saigon, delta Mekongu, ludzie, ich historia, ich jedzenie… temat szeroki na całą książkę. A wszystko to z moim Pawciem. Ja, on i codziennie niezwykłe nieznane, czego więcej było mi trzeba.
Minęliśmy więc Wietnam, minęliśmy Kambodżę. Znów zawitaliśmy do Tajlandii, tym razem by eksplorować południe i – spełnić moje marzenie. Pogodziłam się z myślą, że Paweł zwyczajnie nie jest gotowy. Przynajmniej ma pierścionek, jak już się w sobie nagotowi… Mimo to, gdzieś z tyłu głowy miałam tę swoją mowę, dokładnie przygotowaną – podświadomie czuwałam.
Wreszcie dotarliśmy nad Gulf of Thailand, gdzie pierwszy raz w życiu miałam posmakować nurkowania. Zupełnie przypadkiem padło na Koh Tao, jedną z trzech głównych wysp turystycznych od strony Bangkoku. Jeszcze większym przypadkiem wybraliśmy szkołę nurkową i chyba tak wyszło najlepiej. Gdy poznawałam Magali, Francuzkę z naszej wyprawy na północ Tajlandii, zapytała ją, jakie ma plany na podróż. One bez wahania odpowiedziała:
– Nie mam pojęcia. Ja po prostu dryfuję („I don’t know, we just follow”).
I czasem właśnie nie warto planować, ale dać się ponieść losowi – tak przeżyliśmy całą naszą trzymiesięczną podróż po Azji i nie żałuję ani minuty.
Kurs był niesamowity. Nie da się opisać wszystkich uczuć, jakie towarzyszą człowiekowi podczas podróży do innego świata. Tak spokojnego, łagodnego, na pozór przyjaznego, że aż chce się zapomnieć o zabójczym ciśnieniu i uzależnienia swojego życia od jakiejś butli i kilku rurek… Ostatecznym testem przed wydaniem międzynarodowej karty nurkowej było zdjęcie maski na 12 metrach głębokości. Wyobraźcie sobie, że macie w ustach rurkę, ale Wasz nos i oczy wystawione są na wszechogarniającą wodę. Nie wydawało mi się zbyt skomplikowanym zadaniem zaciągnięcie takiej wody nosem… Nie było już jednak odwrotu, chwyciłam za maskę, oddałam dzielnie instruktorowi – i ok, może nie udało mi się otworzyć oczu, ale udało mi się również nie spanikować! Ha! Marzenia o byciu nurkiem wreszcie się spełniły… Niesamowite uczucie dumy i satysfakcji! Na końcu ustawiliśmy się jeszcze do podwodnego zdjęcia, gdy Paweł zaciągnął mnie przed wszystkich. Bardzo romantycznie narysował palcami serce i pokazał w moją stronę. Uwielbiam tego gościa! A tu nagle i nie wiadomo skąd – wyciągnął tabliczkę z napisem „Czy wyjdziesz za mnie?”. Że co?! Ale jak?! Postukałam się wymownie po czole. Patrzę na pozostałych nurków, a oni w osłupieniu na mnie… Ach tak! Chyba moja kolej! Ale tak nie można! Ja mam tyle do powiedzenia, do wykrzyczenia, do rozpłakania! Nie fair! A niech Cię – czytaj w myślach mężczyzno: „Uwielbiam Cię wariacie, pewnie, że wyjdę!”. Na tę myśl pokazałam zdecydowany znak ‘OK’. W tym momencie otaczający nas kursanci wypuścili tlen do wody, co stworzyło niezwykły mieniący się krąg bąbelków na środku zatoki… Wtedy Paweł wyciągnął pierścionek, ten sam, który miesiąc wcześniej tak namącił mi w głowie. Czarna perła, wsunięta na palec na 12 metrach głębokości… Od tego momentu stała się dla mnie symbolem Pawcinej miłości. I wiecie co? Tak jak gdzieś tam spodziewałam się tych zaręczyn przy każdym wspólnym zachodzie słońca czy w każdym niezwykły miejscu, w którym byliśmy – tak akurat tu, pośrodku rafy koralowej, dałam się zupełnie zaskoczyć 🙂