Jeśli kochacie kwiaty, zdecydowanie spodobałoby się Wam tutaj. Tajlandia jest ich pełna! Mnóstwo słońca, ciepło, duża wilgotność – wszystko to sprawia, że cały kraj kwitnie we wszystkich kolorach tęczy.
Do tego Tajowie naprawdę potrafią zrobić z tego użytek. W każdym mieście widzieliśmy mnóstwo zadbanych parków, pięknych ogrodów i bogatych targów kwiatowych. Kwiatami się handluje, zdobi, układa figury smoków… ale – co prawdopodobnie najważniejsze – oddaje się nimi cześć dla Buddhy. Proste, naturalne piękno kwiatów widać zwykle w ogrodach otaczających światynie, a także w samych światyniach. Na każdej ulicy można znaleźć stragan ze specjalnymi wianuszkami z białych i żółtych kwiatów, które składa się na ołtarzach i w świątyniach, ale także zwyczajnie wiesza na szczęście.
Kwiaty – symbol piękna, doczekały się tu własnego święta, na które co roku specjalnie przyjeżdżają rzesze turystów z całego świata. Każdy pierwszy tydzień lutego, a szczególnie weekend, zarezerwowany jest na Flower Festival, który obchodzony jest w Chiang Mai. Zdjęcia i opis nie są w stanie oddać kolorów i zapachów tego kwiatowego przepychu, ale spróbuję przekazać Wam trochę ich piękna 🙂
Wiedzieliśmy, że ma nadejść wielka parada – można było wyczuć wśród ludzi oczekiwanie i podekscytowanie, każdy o niej mówił, Tajowie zaczepiali nas na ulicy, pytając, czy na pewno wiemy o paradzie. Ale jedni głosili, że start ma być koło 16, inni że później, więc jak to już zdążyliśmy tu zauważyć- nikt nic nie wie i nikt też się tym nie przejmuje. Szczęśliwi ludzie. Poszliśmy więc najpierw do Nong Buak Hard Public Park (jedynego parku, w kwadracie centrum), gdzie parada miała mieć swój koniec. Tam już od wczoraj obchodzono święto. Przed parkiem, na głównej ulicy krążyły tłumy, trzymające w rękach szejki kokosowe, meatballsy na patykach i pokrojone ananasy. Wszyscy podziwiali okoliczne konkursy. Pierwszy z brzegu – konkurs storczyków. Dziesiątki, setki storczyków pozawieszane na sznurkach tak, by ich korzenie swobodnie zwisały i czerpały światło (bo korzenie storczyków też są zielone i tu nie hoduje się ich w doniczkach – nawet przezroczystych – tu storczyki hoduje się na pniach drzew!). Rozmaite rozmiary, kształty, kolory – choćbym chciała, nie potrafiłabym wyróżnić jednego z nich! Ale sędziowie przechadzali się między nimi i oceniali, tylko sobie znanymi kategoriami, widząc różnice, których taki przeciętniak jak ja, nie miałby szans dostrzec.
Gdy Pawłowi udało się już mnie stamtąd oderwać, weszliśmy w strefę drzew bonsai. I mimo, że wewnętrznie jakoś ta sztuka wydaje mi się niewłaściwa (bo czy karłowacenie drzew nie jest samo w sobie paradoksem?), muszę przyznać, że wystawione okazy zrobiły na mnie duże wrażenie. Niektóre miały po kilka centymetrów, a wyglądały jak normalne drzewa, inne – jak cały las! Obok jednak można było poobserwować jak cierpliwy Taj obwiązuje małe drzewko drutem, by nadać mu kształt. Potrzeba wiele czasu i pracy, by stworzyć te drzewa, ale muszę przyznać, że owocuje to prawdziwymi arcydziełami. Mimo wszystko odrutowana roślina, wygląda raczej smutno…
Na przeciwko drzew bonsai, trzymając z zadowoleniem lody śmietankowe, zobaczyliśmy zupełnie inne drzewa – bez liści, za to z samymi kwiatami o intensywnych kolorach. Widać takie także, dziko rosnące, na ulicach całej Tajlandii 🙂
Minęliśmy rogi łosia (czego prawdziwa nazwa to płaskla), które również można znaleźć na co drugim tajskim drzewie
i wpadliśmy na długi, pięknie przystrojony stół z jedzeniem, każdy talerz miał swój numer. niestety nie był to czekający na nas obiad, ale konkurs zdobienia talerzy o.O
Dosyć konkursów – byli na targu i tacy, których cały festyn wyraźnie nudził 😉
Nadszedł czas na przekąski – tu mamy nowość – psie grzyby zawinięte w plaster boczku. Palce lizać!
Ale wróćmy do festiwalu – do parady wciąż dużo czasu, ale między straganami zaczyna już pobrzmiewać tajska muzyka. W jednym miejscu zebrał się tłum gapiów – przed nim małe dziewczynki w pięknych kostiumach tańczyły tradycyjne tańce.
15:30 – czas się zbierać. Jeszcze tylko zakup drzew owocowych – dajmy na to drzewa granatu i można iść.
Parada miała wyruszyć z mostu przy ulicy Tha Phea Road, więc postanowiliśmy pójść wzdłuż murów starego miasta, do głównej bramy i tam zaczekać. O 16:00 nic się nie działo, choć tłumy gapiów już obstawiły obie strony ulicy. No nic, poszliśmy pooglądać, co na takim święcie oferują handlarze. Pawlowi zaoferowali koszulkę, mi spodnie – i jakoś 45 minut minęło. Pytamy sprzedawcy – kiedy parada. A on twardo – o 16! Panie, przesz już za 15 piąta! 'O, już?’ mówi Taj. 'To pewnie będzie o piątej’ 🙂
Jednego szejka później zajęliśmy miejsce na krawężniku. 10 minut, 15, 30… Coś w oddali gra! Tłumy się poderwały, ściaśniły, nagle ludzi zrobiło się jeszcze więcej. Wszyscy z zapartym pchem wpatrywali się w zakręt ulicy. Zaczęło się 🙂
Pierwsza przeszła szkolna orkiestra – dzieciaki jednakowo ubrane z bębnami, trąbkami, fletami żwawo zapowiedziały paradę (przez cały tydzień poprzedzający występ, ze wszystkich okolicznych boisk szkolnych, słychać było próby:)).
Zaraz za nimi szły grupy Tajów ubrane w najróżniejsze tradycyjne stroje.
Największą jednak atrakcją były ogromne kwiatowe platformy, z których machały śliczne, uśmiechnięte Tajki 🙂 Co było w nich takiego niezwykłego? Wszystko było zrobione z żywych kwiatów! Całe platformy były nimi utkane w najrozmaitsze wzory, na nich znajdowały się rzeźby smoków- również z żywych roślin. Jeśli coś nie mogło być zrobione z żywych kwiatów – było uplecione z suszonych.
Ponadto – napisy oraz niektóre figury, usypane były z sezamu, ziaren fasoli mung i orzechów (część nawet z moich ulubionych orzechów do prania :D) . Całość dawała niesamowity efekt, widać było z jaką starannością i dokładnością wszystko zostało przygotowane.
Gdy przejechały platformy, pojawili się kolejni Tajowie w barwnych strojach, za nimi kolejne orkiestry i znów fantastyczne platformy – całość trwała dwie godziny! Niesamowite ilu ludzi musiało wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Do tego, w związku z tym, że na platformach wiele kwiatów było żywych, konstrukcje musiały być przygotowane niedawno, a więc – w bardzo szybkim tempie! A jednocześnie wyglądały jak dzieła sztuki. Naprawdę godne widowisko 🙂
A wieczorem, na deser, występy lokalnych mniejszości narodowych (hilltribe people), na które natrafiliśmy zupełnie przypadkiem. Zazwyczaj można ich zobaczyć na licznych wycieczkach z biur turystycznych. Jednak przez to, Ci ludzie przestali być autentyczni, a stali się atrakcją turystyczną. Nie zdecydowaliśmy się na tego typu wypad, więc tym bardziej ucieszyliśmy się, że to oni przybyli na Flower Festival.
Ciekawie jest obserwować święta i festiwale tak odrębne od znanych nam, polskich świąt. Tajowie kochają swoje święta i obchodzą je z wielkim hukiem – z niecierpliwością czekamy więc na kolejne – przed nami w połowie kwietnia Tajski Nowy Rok, czyli największy śmigus dyngus na świecie!
Buziaki!