Kierowca odebrał nas z hotelu chwilę po 12:00. Mieliśmy nadzieję, że samochód osobowy dotrze na miejsce zdecydowanie szybciej niż autobus czy pociąg, ale tak nie było. Drogi na Sri Lance są okrutnie kręte i wąskie. Chwilę jechaliśmy po prostej, przeciskając się pomiędzy tuk-tukami i innymi samochodami, a później wjechaliśmy na górskie ścieżki, na których siła odśrodkowa wzbudzała bardziej odruch wymiotny niż zachwyt.
Po trzech godzinach drogi, kierowca zaparkował samochód przy drodze przejeżdżającej przez niewielką mieścinę. Spodziewaliśmy się, że to WC-stop, ale kierowca powiedział żebyśmy wysiedli, ponieważ dojechaliśmy do kopalni.

Zapytał kogoś mi ejscowego o drogę i zaczął nas prowadzić przez wysuszone pola pełne oczekującego na zbiory ryżu.

– To gdzie jest ta kopalnia? – zapytałem
– Nie widzisz? Przecież tu stoi… – odpowiedział zdziwiony kierowca pokazując na taki oto budynek

Spodziewałem się co najmniej Wieliczki, a tu okazuje się, że wystarczy głęboka dziura w ziemi i kawałek rzeki, żeby dziennie wydobywać kilkadziesiąt drogocennych kamieni. „Górników” było nie więcej jak dziesięciu. Jeden z nich chętnie oprowadzał nas po swoim miejscu pracy.

Tutaj zaczęło się namawianie, żebyśmy razem z Andrzejem zjechali w dół szybu. Wszyscy, łącznie z kierowcą, byli wyraźnie zdziwieni tym, że nie jesteśmy zainteresowani taką atrakcją.

Ostatecznie udało się nam przekonać ekipę, że lepiej czujemy się na powierzchni. Szyb ciągnie się na około 45m w głąb ziemi, a następnie drugie tyle w poziomie. Ktoś na dole odłupuje kolejne metry tunelu, ładuje odłupane kamienie i piach do wiadra, które ktoś inny wyciąga na górę. Następnie wszystko jest płukane w wodzie, gdzie wprawne oko znajduje tylko to co najcenniejsze.
Równolegle druga ekipa pracuje w pobliskiej rzece. Proces jest ten sam, przy czym kamienie do przesiania zamiast z szybu pochodzą z na rzeki.

Żeby było ciekawiej, tam naprawdę coś jest i to w dużych ilościach. Była 15:00, a to co widać na poniższym zdjęciu zostało zebrane tego samego dnia. Andrzej trafnie przyrównał ten zbiór do żwirku do akwarium z rybkami.

Niemniej jednak w skład tego żwirku wchodziły rubiny, szafiry, topazy i kilka innych, których nie znałem. Po oszlifowaniu i dostarczeniu do Europy, ta garść będzie naprawdę wiele warta…

Zapytałem kierowcę ile należy zapłacić za tę wycieczkę, a on zasugerował 500LKR. Podałem więc taki banknot górnikowi, który nas oprowadzał, lecz on go nie przyjął i wskazał innego mężczyznę, mówiąc „lider”. Lider przyjął zapłatę z uśmiechem. Przez chwilę jeszcze próbowano nam sprzedać trochę kamieni, ale podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Sri Lanka słynie z wysokiej klasy kamieni szlachetnych, a w szczególności z niebieskich szafirów. Jeden z nich znajduje się nawet w koronie brytyjskiej królowej. W związku z tym, w każdym większym mieście znajdziemy co najmniej kilka salonów jubilerskich, w których szafiry, rubiny i całą masę innych kamieni, osadza się w srebrnych lub złotych pierścieniach, naszyjnikach i kolczykach.
Ciekawe jest również to, że nad górnikami nikt nie stoi z batem jak w filmie „Krwawy diament” z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Takich kopalni mijaliśmy po drodze jeszcze kilka. Gdy dotarliśmy do naszej, akurat trwała przerwa na lunch i panowała całkiem sympatyczna atmosfera. Także jeśli już kupować drogie kamienie, to najlepiej na Sri Lance 🙂 Wycieczka do kopalni była interesującym wydarzeniem.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, prosząc kierowcę, żeby zatrzymał się w jakiejś lokalnej restauracji przed Udawalawe. W Azji lokalnych restauracji nie brakuje, więc pięć minut później jedliśmy już wspólnie lunch.

Do hotelu dojechaliśmy chwilę po 17:00, wytrzęsieni i zmęczeni niemniej jak po przejeździe klasycznym autobusem. Hotel Grand Udawalawe Safari Resort był otoczony dżunglą, a do tego został przygotowany w bardzo ciekawym, dżunglowym stylu. Ponadto koszt był mniejszy niż w Cinnamon Bey w Beruwala.


O 18:00 rozpoczynało się karmienie młodych słoni, niecałe 2km dalej, więc poprosiliśmy kierowcę od podwózkę i pojechaliśmy zobaczyć jak karmi się słonie na Sri Lance. Koszt biletu to 500LKR. Słonie stoją początkowo za zagrodą i są wpuszczane po 2-3 do poidła. Zabawa zaczyna się od tych najmniejszych, które biegną do koryta jak prosiaki, piszcząc przy tym z radości. Podbiegają do obsługi, unoszą trąby wysoko i czekają aż zostanie w nie wycelowany wielki lejek pełen mleka.



Skąd bierze się tyle słoniowych sierot? Nie mam najmniejszego pojęcia. W ośrodku wychowywane są do piątego roku życia, a następne wypuszczane na wolność do parku Udawalawe. Za odpowiednią opłatą można również zaadoptować słonia – nawet na odległość.
Wieczór spędziliśmy w klasyczny, wakacyjny sposób. Najpierw kokos w przydrożnym sklepie, później trochę basenu, gdzie nad głowami latały nam rozpędzone nietoperze, a następnie krótki pobyt w hotelowej restauracji przy cejlońskim napoju wyskokowym zwanym Arrack.
Nasze safari rozpoczęło się o 5:45 rano. Przy wejściu do hotelu stały zaparkowane śmieszne samochody wyprodukowane przez firmę TATA, jakby specjalnie pod to konkretne safari.
Po parku Udawalawe można poruszać się wyłącznie takim samochodem. Wycieczki piesze są niedozwolone. Koszt wejścia do parku to 3125LKR, natomiast koszt samochodu to… 40USD.
Kolejka zarówno po bilety jak i do wjazdu były niemałe, więc każdy kierowca walczy o przetrwanie biegnąc po bilety, wyprzedzając wszystkich, którzy przy wjeździe są wolniejsi od niego lub przypadkowo się zagapią. Kilka metrów po przekroczeniu bramy wjazdowej, kilka samochodów zatrzymało się, żeby pokazać turystom ptaki.

Następnie auta rozjechały się w różne strony i przez jakiś czas byliśmy na drodze zupełnie sami. Na początku główną atrakcją był wschód słońca, które wyglądało jakby ktoś je namalował.

Początkowo kierowca zatrzymywał się przy każdym napotkanym pawiu, ale było ich tyle, że w końcu należało zacząć je ignorować. Pawie były o tyle ciekawe, że siedziały na wysokich drzewach i udawały, że ich tam nie ma. Całe mnóstwo pawi – każde większe drzewo obsadzone przez przynajmniej jednego.

Jadąc dalej trafiliśmy na dwa inne „jeepy”, które zatrzymały się, żeby obejrzeć słonia – wyraźnie samca.

W przeciwieństwie do dzikich słoni w indyjskiej Kerali, te tutaj w ogóle nie były nami zainteresowane i po prostu robiły swoje. Jak już zjadły co było do zjedzenia, po prostu odwracały się do nas tyłem i szły w przeciwnym kierunku.
Chwilę później przez drogę przeszło stado bawołów.

Punktem kulminacyjnym safari była wizyta nad jeziorem rodem z post apokaliptycznych filmów SF. Z wody wystawały obumarłe drzewa, czasami nad głowami przeleciał jakiś ptak, a jak się lepiej przyjrzeć, w wodzie można było wypatrzeć oczekującego na zdobycz krokodyla.


Krokodyle wystawiały z wody tylko oczy i co najwyżej kawałek grzbietu, pozostając przy tym w bezruchu, więc sami byśmy ich nawet nie wypatrzyli. Warto jednak wiedzieć o ich obecności, planując zrobić sobie zdjęcie nad brzegiem jeziora…
Po parku biegały również lisy. Miały krótsze i mniej puchate ogony niż ich polscy krewni, ale podobno ciągle były to lisy.

Kierowca zawiózł nas nad kolejne, dużo mniejsze jezioro, w którym przesiadywało całe stado bawołów. Do tego centymetr nad powierzchnią wody wystawały krokodyle ślepia, a przy brzegu stąpały ptaki poszukujące ryb. Bez wątpienia tego dnia coś zostało tu zjedzone…


W drodze powrotnej przyszło nam jeszcze spotkać niewielkie stadko słoni, pustoszących okoliczną roślinność.


Ostatnim zwierzem, które zobaczyliśmy w parku był orzeł. Całkiem spory.

Safari trwało około trzech godzin. Kierowca odwiózł nas pod sam hotel, a gdy wręczyliśmy mu 100LKR napiwku powiedział ze smutkiem „very small…”. W Indiach i na Sri Lance, jak mawiają w przewodnikach „tip is expected”. Tylko czasami ciężko przewidzieć jaki i dla kogo.
Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy spore śniadanie, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć pożegnalnych i o 10:30 siedzieliśmy już w samochodzie naszego osobistego kierowcy. Warto zaznaczyć, że większość hoteli na Sri Lance gwarantuje nocleg i wyżywienie również dla kierowcy i taka usługa jest wliczona w cenę pokoju. Dlatego możemy zabrać kierowcę nawet na tydzień czy dwa i nie przejmować się tym gdzie będzie spał.


Na koniec atrakcja spożywcza – owoc, którego nie widziałem nigdzie poza Sri Lanką, czyli tzw. Woodapple.

Tym samym zaliczyliśmy zgodnie z planem jedyną wspólną atrakcję lądową na Sri Lance i po raz kolejny udaliśmy się w kierunku morza. Nie mieliśmy zarezerwowanego żadnego hotelu, ponieważ do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy dokąd chcemy jechać. Mirissa szczyci się pięknymi plażami oraz wycieczkami w głąb morza, gdzie podobno można zobaczyć prawdziwe wieloryby. Unawatuna miała być natomiast nieskromnym nadmorskim kurortem oraz posiadać rafy koralowe.
Natomiast nasz kierowca na to wszystko powiedział, że jeśli chcemy oglądać rafy koralowe to najlepiej jechać do Hikkaduwa. Szybko przeszukaliśmy więc Internet korzystając z telefonów i hamując odruch wymiotny podczas podróży wyznaczyliśmy kurs właśnie na Hikkaduwa.
P