Wysiadłem z autobusu na dworcu głównym w Kandy około 21:00. Dzień wcześniej zarezerwowałem łóżko w Kandy City Hostel i wiedziałem, że aby się tam dostać, muszę skierować swe kroki w stronę jeziora. Zapytałem więc o jego lokalizację pierwszego napotkanego mężczyznę, który w pierwszej chwili aż podskoczył na widok białego człowieka, a gdy po chwili się uspokoił, okazało się, że nie mówi po angielsku. W takiej sytuacji mogło wydarzyć się tylko jedno – podjechał tuk-tuk z ponadprzeciętnie uprzejmym „Sir, can I help you?”.
I tak oto po raz kolejny zapłaciłem 400LKR za przejazd, który jak później ustaliłem powinien kosztować nie więcej niż 250LKR. Podjąłem wtedy nieodwołalną decyzję, że podczas tego wyjazdu nie wsiądę już z własnej woli do żadnego tuk-tuka. Od tej pory bardzo dużo chodzę i zupełnie niewzruszony ignoruję niezwykle zatroskane „Taxi, sir?”.
Managerem hostelu była młoda Ukrainka, która niezwłocznie zapoznała mnie z hostelowym psem, lokalizacją wliczonego w cenę śniadania składającego się z tostów, dżemu i bananów, a także wskazała pokój, w którym zamieszkałem na trzy kolejne noce.

W tym samym, ośmioosobowym pokoju mieszkały dwie Szwedki i jedna Kolumbijka. Miały zaplanowaną bardzo podobną trasę co ja i były dokładnie o jeden dzień przede mną, więc od tej pory miałem najświeższe informacje na temat transportu i noclegów, w miejscach które planowałem odwiedzić.
Następnego dnia rano wybrałem się (oczywiście piechotą) na zwiedzanie Świątyni Zęba (Temple of the Tooth), w której to znajduje się ząb samego Buddy. Problem w tym, że nie zabrałem z hostelu przedłużanych nogawek od spodni, więc nie pozwolono mi wejść na teren świątyni ze względu na odkryte kolana. Pozostało mi więc podziwianie jej z zewnątrz.

Przy wejściu do świątyni zaczepiłem jednego starszego Niemca, który odpowiedział mi: „Sprechen sie deutsch?”. Czyli można nie znać angielskiego, być w wieku emerytalnym i wybrać się na zwiedzanie drugiego końca świata 🙂 Nawet nie znał innego określenia dla samej świątyni niż „Zahntempel”!
Świątynia znajduje się nad jeziorem, które stanowi centralną część miasta. Dodaje mu też niewątpliwie uroku.

W okolicach jeziora można znaleźć między innymi pelikana z worem na ryby:

oraz dinozaura:

Większość atrakcji, które interesują turystów znajduje się poza miastem. Żeby się do nich dostać można skorzystać z ofert lokalnych biur podróży lub pojechać na własną rękę lokalnym autobusem. Druga opcja brzmiała dużo ciekawiej, więc wycieczkę do ogrodu botanicznego w Peradeniya rozpocząłem od poszukiwania odpowiedniego dworca. Pytałem w każdym napotkanym autobusie czy jedzie do Peradeniya, aż w końcu usłyszałem odpowiedź twierdzącą. Wsiadłem więc do zupełnie pustego autobusu i czekałem. Po 15 minutach kierowca odwrócił się do mnie i zapytał dokąd jadę. Gdy ponownie powiedziałem że do Peradeniya, zdziwił się okropnie i polecił mi szukać dalej bo ten autobus na pewno tam nie jedzie…
Udało się za trzecim lub czwartym podejściem. W azjatyckich autobusach poza kierowcą jest jeszcze jedna osoba sprzedająca bilety. To jej zawsze mówię gdzie chcę jechać i to ona zawsze zatrzymuje autobus w odpowiednim momencie i każe mi wysiadać. Dojazd pod samą bramę ogrodu botanicznego nie kosztował mnie więcej niż 40LKR.
Wstęp do ogrodu dla ludzi o naturalnie jasnej karnacji to koszt rzędu 1100LKR. Czy warto to już kwestia gustu. Według mnie tak. Obejście całości zajęło mi ponad 3 godziny i widziałem tam kilka całkiem ciekawych okazów. Między innymi skupiska ogromnych bambusów:

Ogród botaniczny to jednocześnie park, w którym można spokojnie usiąść i odpocząć. Np przy takim stawie:

Można też poprosić parę napotkanych emerytów z Francji o zrobienie zdjęcia z pniem ogromnej palmy:

Lub po prostu przejść się barwnymi alejami i napstrykać do oporu zdjęć kwiatów:

Mają tam również aleję wysokich i wąskich drzew zwanych Cook’s Pines:

Idąc dalej nie sposób nie zauważyć setek, a może i tysięcy nietoperzy zwisających głowami w dół z niektórych drzew. Nietoperze wiszą wysoko, więc trudno zrobić dobre zdjęcie, ale na pewno nie da się przejść obok nich obojętnie ze względu na odgłosy, które wydają. Jeśli pamiętacie drugą część Indiany Jonesa pt. „Świątynia zagłady”, która była kręcona w dużej mierze na terytorium Sri Lanki, to przypomnijcie sobie scenę z podróży na słoniach. To są właśnie te nietoperze i wydają dokładnie takie same odgłosy jak we wspomnianym filmie.


W ogrodzie nie brakuje również powyginanych drzew…

oraz drzew w kształcie stożka…

Przy wyjściu znajduje się niewielkie orchidarium. Kilka zdjęć dla wielbicieli storczyków:




Po wyjściu z ogrodu botanicznego stanąłem przy głównej ulicy i machnąłem ręką do nadjeżdżającego właśnie autobusu. Nie stałem na żadnym przystanku, ale to nie Europa, więc autobus zatrzymał się, zapłaciłem złotówkę i chwilę później byłem już w Kandy.
Na obiad to co zwykle na Sri Lance – ryż z curry i do tego fakultatywnie ryba za łączną kwotę 130LKR. Takie ceny tylko w schowanych za dworcami knajpach dla mieszkańców miasta. Jak widać na zdjęciu, talerz jest pokryty folią. Gdziekolwiek nie pójdę, obiad podawany jest w ten sposób. Talerzy się nie zmywa tylko.. przebiera w nową folię.
W miejscach, do których nie zaglądają biali jest też problem ze sztućcami. Nikt ich tam nie używa, więc mi też pozostają jedynie ręce.

Zasilony pożywnym obiadem, udałem się w stronę białego posągu Buddy, który patrzy na miasto z góry. Było dość gorąco, a wzniesienie raczej strome, więc bardzo pozytywnym zaskoczeniem było stoisko z kokosami umieszczone pod szczytem. Podróżując samemu trudno o dobre zdjęcia samego siebie. Dlatego tym razem panoramę Kandy, zamiast z moją nieogoloną gębą na pierwszym planie, możecie oglądać z kokosem w roli głównej.

Żeby zobaczyć wielkiego Buddę z bliska trzeba zapłacić 200LKR – tylko gdy ma się inny kolor skóry niż natywni mieszkańcy Sri Lanki. Tej informacji nie podają na dole..

Wracając w stronę hotelu zawsze mijałem wieżę zegarową na jednym z miejskich rond:

W hostelu Szwedki zostały wymienione na jedną Niemkę o imieniu Lisa. Hostele mają to do siebie, że można w nich spotkać ciekawych ludzi. Dla przykładu Lisa od pół roku mieszka w Wietnamie gdzie uczy angielskiego. Mówi również płynnie po francusku, ponieważ studiowała we Francji, a także po hiszpańsku, gdyż spędziła dużo czasu w Ameryce Południowej. Żeby było śmieszniej ma za sobą kilkaset nurkowań i jest oficjalnym dive masterem w szkole Parrot Divers…
Spotkaliśmy się następnego dnia przy śniadaniu i okazało się, że jedziemy w to samo miejsce – zobaczyć wielki kamień, tzw. Sigiriya Rock. Z tą różnicą, że ja wracałem tego samego dnia do Kandy, a ona zostawała w Sigiriya na noc i jechała stamtąd na północ wyspy. Złapaliśmy więc spod hostelu miejski autobus, który zawiózł nas w okolice głównego dworca. Tam znaleźliśmy express bus jadący do miejscowości Dambulla za 180LKR. Po dwóch godzinach autobus wyrzucił nas i kilku innych turystów na głównej drodze, na której było nam dane cierpliwie słuchać rykszarzy mówiących, że bus do Sigiriya dziś nie jeździ, albo że będzie za dwie godziny. Po 10 minutach dziwnym trafem przyjechał i dowiózł nas za 40LKR pod sam kamień. A wyglądał tak:

Przed wejściem na skałę znalazła się jeszcze chwila na rice and curry and fish. Tylko że to już nie była restauracja dla miejscowych, więc cena ze 120LKR skoczyła do 350LKR.

Sigiriya Rock rzeczywiście robi wrażenie. Wystaje znacząco ponad otaczające go drzewa i stanowi jedną z głównych atrakcji tego regionu. Problem w tym, że wstęp kosztuje 30USD od osoby, co jest ceną kosmiczną jeśli chodzi o Sri Lankę. Dodatkowo wchodzi na niego mnóstwo ludzi i podobno przyjemność z wejścia jest raczej znikoma. Mając jednak informację z pierwszej ręki od ludzi z hostelu, wiedzieliśmy że nie dalej jak półtora kilometra za Sigiriya Rock znajduje się kolejna skała o prawie identycznej wysokości. Lisa pojechała zameldować się w hotelu, a ja samotnie zacząłem szukać drugiego kamienia o nazwie Pidurangala. Najpierw znalazłem kopiec termitów:


Następnie strażnicy wskazali mi drogę, więc szedłem i szedłem, aż moim oczom ukazało się wejście do świątyni o nazwie Pidurangala. Problem w tym, że wejście niedozwolone w krótkich spodniach. Poszedłem więc dalej szukać wejścia na samą skałę i po kolejnym kilometrze ujrzałem taki oto obraz:

Ten obraz oznaczał tylko tyle, że minąłem wejście jakiś kilometr wcześniej… Wróciłem więc do świątyni i zacząłem pytać. Okazało się, że żeby wejść muszę przejść przez świątynię i spodnie nie stanowiły już problemu. Koszt wejściówki to 500LKR (czyli 9 razy mniej niż na sąsiedni Sigiriya Rock).
Wejście na początku jest całkiem przyjemne, jednak końcówka to ładnych kilka metrów wspinaczki.




Było warto. Przepiękny widok zarówno na Sigiriya jak i na bezkresną dżunglę widoczną z każdej strony po sam horyzont.


Kilka minut później na szczycie pojawiła się również Lisa, więc w końcu mam pierwsze zdjęcia ze Sri Lanki z samym sobą 🙂



Z daleka widzieliśmy rząd ludzi wchodzących po długich schodach na szczyt Sigiriya. Tego samego dnia wchodziła tam para Niemców, których poznałem dzień później. Chłopak zrezygnował w połowie i zawrócił, a dziewczyna po półtorej godziny oczekiwania w kolejce wdrapała się na szczyt. W tym samym czasie Pidurangala gościła może 20 osób. Jedyne co bym zmienił w tej wycieczce to buty…

Schodząc ze szczytu spotkać można również węża:

Jeszcze ostatnie spojrzenie na sławny Sigiriya Rock i czas złapać autobus do domu. Lisa wróciła do hotelu, a ja wsiadłem do autobusu do Dambulla, który czekał chyba dokładnie na mnie, ponieważ od razu odjechał. W Dambulla również błyskawiczna przesiadka na autobus do Kandy – tym razem jednak nie ekspres tylko klasyczny busik z ciągle otwartymi drzwiami, zatrzymujący się co chwila i przyjmujący dowolną ilość pasażerów za jedyne 90LKR.

Wróciłem do Kandy około 21:00. Zjadłem zakupionego po drodze arbuza o wadze 2kg (też nie wiem jak go zmieściłem) i zasnąłem jak dziecko. Rano szybkie śniadanie w ulubionej restauracji pod dworcem, tym razem nie z rybą lecz z krewetkami (podpatrzyłem poprzednim razem na innym talerzu) i odjazd pociągiem do Hatton (130LKR bez miejsca siedzącego).

P