O 10:30 wyjechaliśmy z Udawalawe. Przez pierwszą godzinę podróży staraliśmy się znaleźć w Internetach odpowiedni hotel na dwie ostatnie noce, jednak nie było to wcale takie proste. Zbliżał się weekend i najwyraźniej turyści zaplanowali szturm na wybrzeże Sri Lanki, w związku z czym każdy hotel, którym byliśmy zainteresowani był w tym czasie niedostępny.
Z kierowcą ustaliliśmy, że zatrzymamy się na chwilę w miejscowości Mirissa, żeby zobaczyć jak wyglądają jej słynne plaże, a następnie na równie krótką chwilę w Unawatuna – w tym samym celu. Andrzej uznał, że przez ostatnie kilka dni został wystarczająco „wykołysany” w samochodzie, więc wypad statkiem na wieloryby został wykreślony z listy zadań. Sam też nie do końca wierzyłem, że można ot tak po prostu wypłynąć statkiem na morze i każdego dnia zobaczyć stado wielorybów. Zdecydowaliśmy więc, że rafa koralowa jest pewniejszą rozrywką jak na ostatnie dni na Sri Lance i zgodnie z zaleceniem kierowcy udaliśmy się do Hikkaduwa, gdzie według map Google’a, rafa rozpoczyna się tuż przy plaży.
Mirissa i Udawatuna były po drodze, więc zgodnie z planem zatrzymaliśmy się na chwilę w każdej z nich. Plaża w Mirissa rzeczywiście była atrakcyjna, ale nie odbiegała raczej niczym od tej, którą widzieliśmy w okolicach żółwiarni koło Bentoty.

Kilka kilometrów dalej, kierowca zatrzymał się mówiąc: „Here is fisher-stick, you can take a picture”. Wyszliśmy z samochodu i rzeczywiście, naszym oczom ukazało się trzech mężczyzn usadowionych na pionowych palach i symulujących łowienie ryb. Widok raczej zabawny, więc chętnie zrobiliśmy kilka zdjęć.

Chłopaki robią show siedząc na kijach, a ich kolega zbiera opłaty za robienie zdjęć. Zaczął się koło nas kręcić jak tylko wyszliśmy z samochodu. No ale nic. Taki widok człowiek widzi może raz w życiu 🙂
Może pół godziny później byliśmy już na plaży w Unawatuna. Pierwsze skojarzenie – Kołobrzeg / Mielno 🙂 Chyba dobrze zrobiliśmy wybierając Hikkaduwa. Tutaj chyba już od wschodu słońca na każdym leżaku znajdował się niemiecki ręcznik.

Nasz samochód zatrzymał się koło hotelu Cinnamon, w którym nie było dla nas miejsca, ale przyjęliśmy że będzie to idealny punkt startowy do rozpoczęcia poszukiwań noclegu. Rozliczyliśmy się i pożegnaliśmy z kierowcą, zignorowaliśmy rykszarzy i ruszyliśmy na poszukiwania. Nie trwały długo, ponieważ spędziliśmy dobre pół dnia w aucie i chcieliśmy już po prostu wyjść na plażę. Weszliśmy więc do hotelu znajdującego się tuż obok, zobaczyliśmy pokój, sprawdziliśmy czy klimatyzacja działa i już tam zostaliśmy. Początkowo jako jedyni goście 🙂 Tak – cena była dość wygórowana jak na standard, który nam zaoferowano, ale jednocześnie była cztery razy niższa niż w sąsiadującym Cinnamon Bey. A widok z okna wyglądał tak:


Było już dobrze po 15:00, więc zjedliśmy coś na szybko w pobliskiej restauracji i ruszyliśmy na rafę. Okazało się to dość skomplikowane, ponieważ plaża przy naszym hotelu była pokryta resztkami skamieniałej rafy, po której bosymi stopami praktycznie nie dało się chodzić. Po dłuższej chwili udało nam się jednak przedostać do głównej plaży, gdzie przebywało mnóstwo Rosjan. Hikkaduwa była jedynym miejscem, w którym nie mylono nas z Rosjanami… tylko z Niemcami. W całym kraju pytano mnie czy jestem z Rosji, ale w Hikkaduwa było tyle Rosjan, że nawet Lankijczycy dostrzegali różnice w mowie i tym razem obstawiali, że mówimy po niemiecku… Bo przecież nie po francusku, a kto inny mógłby przylecieć na Sri Lankę jeśli nie Rosjanie, Niemcy lub Francuzi?
Zaczęliśmy zwiedzanie rafy. Rzecz jasna jak profesjonaliści – czyli w okularach basenowych, bez płetw, ani rurki do oddychania, żeby nie było za łatwo. Rafa w dużej mierze była skamieniała i dużo mniej atrakcyjna niż np. w Tajlandii. Ale mimo to udało nam się spotkać kilka ciekawych okazów. Jednym z nich był wielki żółw morski 🙂


Spędziliśmy na rafie dobrze ponad godzinę, jednak prąd był tak silny, że mimo płytkiej wody nie można było się po prostu zatrzymać. Trwała bezustanna walka z prądem i falami, co było naprawdę męczące. Do tego Andrzeja pogonił żółw, więc zdecydowaliśmy, że czas zmienić plażę.
Z jednej strony naszego hotelu była rafa, a z drugiej surfing. Koniec dnia spędziliśmy więc polując na fale. Strasznie głupi widok – z wody wystawało kilkanaście rosyjskich głów, w oczekiwaniu na odpowiedniej wielkości falę, a gdy ta w końcu nadeszła i zakryła wszystkie główki, słychać było tylko śmiech. Nikt nie wie dlaczego, ale wszystkim ta zabawa się podoba 🙂 Trochę dalej na fale czekali surferzy, których w Hikkaduwa również nie brakowało.


Wieczorem byliśmy już całkiem wypompowani, więc udaliśmy się do pobliskiej restauracji na coś dobrego. Zamówiliśmy zupę z owoców morza i trzeba przyznać, że dostaliśmy to co chcieliśmy.

Przy wyjściu zobaczyliśmy skąd restauracja wzięła składniki..

Następnego dnia o 9:00 mieliśmy stawić się w pobliskiej placówce nurków. Andrzej umówił się na tzw. Discover diving, czyli wprowadzenie do nurkowania, omówienie podstawowych zasad bezpieczeństwa oraz zejście pod wodę na około 5 metrów. Dla siebie zamówiłem tzw. Fun dive, czyli turystyczne zejście pod wodę dla zabawy.
Byliśmy na miejscu punktualnie, wypełniliśmy stosowne formularze mówiące głównie o tym, że bierzemy na siebie odpowiedzialność za wszystko, a następnie czekaliśmy na dive mastera, który miał przeszkolić Andrzeja. W końcu się pojawił. Miał 21 lat i był Włoszką. Mimo wszystko, Andrzej poddał się jej woli i w oka mgnieniu poznał tajniki sztuki nurkowej.

Szkoła była trochę słabo zorganizowana, w związku z czym gdy ja płynąłem łodzią na pierwsze nurkowanie, Andrzej czekał prawie dwie godziny na plaży. Twierdzi że nic wtedy nie robił 🙂

Mój dive master miał na koncie ponad 5 tysięcy zejść pod wodę. To raczej imponujący wynik… szczególnie dla kogoś kto ma za sobą siedem zejść – czyli dla mnie. Była z nami również Niemka emerytka, która nurkowała już około 300 razy. Moje uprawnienia pozwalają na zejście do 18 metrów pod wodę, natomiast dive master stwierdził, że fajniej będzie jak zejdziemy niżej. Zacząłem się trochę stresować, gdy pod wodą zaczęło robić się ciemno, a on ciągle schodził niżej… W ten sposób znalazłem się na 27 metrach głębokości.






Byliśmy pod wodą około 40 minut. Wynurzaliśmy się po woli, a na pięciu metrach zrobiliśmy kilkuminutowy przystanek – czyli tzw. safety stop w celu wyrównania poziomu azotu przed całkowitym wynurzeniem.
Było to ciekawe doświadczenie. Jeśli jednak chodzi o podwodny świat to w Tajlandii jest dużo bogatszy. Niewątpliwym plusem nurkowania w słonej wodzie jest jej wyporność. Miałem założone zaledwie 3kg obciążenia na pasie i bez problemu byłem w stanie utrzymać się na wyznaczonej głębokości.
Wróciliśmy na plażę po Andrzeja, Włoszkę i jej drugiego podopiecznego – wnioskujemy, że jej chłopaka. Andrzej został kompleksowo przygotowany do swojego pierwszego zejścia pod wodę, a następnie brutalnie wyrzucony za burtę.


Miałem okazję oglądać cały spektakl z powierzchni wody. Chłopak Włoszki trochę spanikował i miał problemy z zejściem pod wodę. Andrzej natomiast nie wytrzymał napięcia i… zszedł na dno sam.


Patrzę co ten człowiek wyczynia, a on puszcza linę, po której schodził i zaczyna sobie jakby nigdy nic pływać po okolicy podczas, gdy jego instruktorka walczy z paniką drugiego podopiecznego. Patrzę i nie wierzę…
W końcu udało się im spotkać na dnie i przeprowadzić podstawowe ćwiczenia, czyli wypłukanie wody z maski i udostępnienie ratunkowego ustnika partnerowi.

Chwilę później podwodna ekipa odbyła swoją pierwszą podwodną podróż na pięciu metrach głębokości.

Mieliśmy przewidziane jeszcze jedno zejście pod wodę, tym razem wspólne na 12 metrów, ale cała grupa była już na tyle zmęczona, że wszyscy odpuściliśmy. Za długie przerwy, czekanie w pełnym słońcu, aż w końcu wszyscy chcieli już wrócić na ląd. Mieliśmy być po dwóch nurkowaniach do 13:00, a tymczasem dochodziła 15:00, a Andrzej dopiero skończył pierwsze. Wszyscy wróciliśmy więc na ląd. Zmęczeni ale zadowoleni. W szczególności mój starszy brat, któremu wyraźnie spodobało się pod wodą.
Słona woda wyciąga z organizmu chyba wszystko co w nim jest. Pierwsze na co ma się ochotę po nurkowaniu to gęsty sok. Tym razem z ananasa.

A na obiad roti z rybą i warzywami.

Zostało nam ostatnie pół dnia wakacji. Przeszliśmy się jeszcze po mieście, coś pojedliśmy, coś wypiliśmy i zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć.



Co należy zrobić ostatniego dnia na wakacjach? Przeliczyć wypłaconą wcześniej gotówkę 🙂 A że oboje lubimy jeść to wydaliśmy ją właśnie na jedzenie. Nikt nie spodziewał się, że najemy się talerzem owoców morza – zwykle to więcej dłubania niż jedzenia, ale ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, ledwo daliśmy radę. Do tego wszystko było naprawdę świeże i dobrze zrobione. Ośmiornica nie była gumowa, kalmar był kalmarem, a nie świńską okrężnicą jak w Polsce, krewety małe i duże doskonale zgrillowane. A na to wszystko po połowie homara, kilka muli, krab i trzy gatunki morskich ryb. Ile kosztuje taki talerz na Sri Lance? Dokładnie 150zł 🙂


Kolacja po królewsku nad brzegiem morza, zwieńczeniem wypadu na Sri Lankę. Następnego dnia o 12:00 wsiadaliśmy już do taksówki i jechaliśmy na lotnisko.


Tak zakończył się nasz wspólny pobyt na Sri Lance, a zarazem moja druga już azjatycka podróż – ale na pewno nie ostatnia. Było godnie. Dziękuję.
P