Podróż trwała już (a może zaledwie?) pięć tygodni. Wraz z Anną i Kasią przemierzyliśmy Indie wzdłuż i wszerz, jadąc kolejno przez Delhi, Agra, znów Delhi, Hyderabad, Hampi, Bangalore, Kumily, Allapuzha, znów Bangalore, Varanasi, Khajuraho, Orccha, Jaipur, Pushkar i po raz ostatni Delhi… Dziewczyny poleciały do domu, a ja dotarłem na Sri Lankę i w ciągu tygodnia odwiedziłem Colombo, Kandy, Peradeniya, Sigiryia, Dalhousie, Adam’s Peak i Nuwara Eliya. Jeśli podliczymy dni i podzielimy ją przez liczbę przystanków, łatwo zauważymy, że aby odbyć taką podróż, trzeba przemieszczać się co najwyżej dwa lub trzy dni. A transport w Indiach i na Sri Lance do najbardziej efektywnych i szybkich niestety nie należy… Innymi słowy można się tu zmęczyć.
Na ostatni tydzień Indyjsko-Sri Lańskiego wyjazdu, potrzebowałem więc kogoś kto ma doświadczenie w odpoczywaniu, a jednocześnie nie lubi smażyć się bezczynnie na plaży. Dodatkowo musiała to być osoba skłonna do spontanicznego wyjazdu na drugi koniec świata. Tymi kryteriami wybór szybko ograniczył się do mojego starszego brata, Andrzeja.
We wtorek 09.02.2016 rano wylądował, a następnie przyjechał autobusem na dworzec główny w Colombo. Radości nie było końca, gdy zobaczyłem go stojącego w długich jeansach i skórzanych butach, w dobrze ponad trzydziestostopniowym upale, pośród rozsypujących się autobusów. Miał rozbiegany wzrok i pełen niedowierzania wyraz twarzy. Krajobraz do którego przyzwyczajałem się przez ostatnie kilka tygodni, rzeczywiście mógł być niemałym zaskoczeniem. Zanim przesiedliśmy się do kolejnego, równie nieeuropejskiego autobusu, trzeba było jeszcze odwiedzić toaletę – czyli zadaszoną dziurę w ziemi. Tyle egzotyki już pierwszego dnia 🙂
Autobusy jadące z lotniska są często klimatyzowane, jednak żeby dostać się w inne miejsce niż Colombo, trzeba się przesiąść do bardziej lokalnego środka transportu. Wręczyłem Andrzejowi pakiet powitalny, składający się z wegetariańskiej samosy oraz wody mineralnej, a następnie zajęliśmy miejsca na samym końcu czerwonego autokaru jadącego do miejscowości Beruwala, tj. około 75km na południe. Przez pierwszą godzinę wyjeżdżaliśmy z Colombo, a przez dwie kolejne mknęliśmy z zawrotną prędkością drogą krajową do Beruwala. Po kilku solidniejszych podbiciach, wyrzucających pasażera na metr w górę, Andrzej wstał i w ten sposób wytrwał do końca podróży. Za jedyne 75LKR od osoby 🙂

Mimo wszystko opłaciło się i jak grom z jasnego nieba nadszedł czas pełen wygód i luksusu. Schłodzonym sokiem z papai, przywitał nas resort osadzony dosłownie kilka metrów od morza Lakkadiwskiego.


Po długiej podróży należało zjeść obiad. Hotel miał nieprzyjemny zwyczaj podawania w menu cen pomniejszonych o podatek oraz koszt obsługi, czyli mniej więcej 25%. To trochę tak jakby podawać długość członka wraz z kręgosłupem, a później mówić „Sorry Sir, taki mamy klimat”. Trzeba im jednak oddać, że jedzenie było naprawdę dobre.

Wieczór minął nam spokojnie. Trochę plaży, trochę morza, trochę basenu. Około 20:00 zaczął padać deszcz. Pierwszy jaki widziałem na Sri Lance i to naprawdę konkretny. Nie było mowy o spacerowaniu po plaży. Na alternatywną rozrywkę wybraliśmy alkohol. A jako że jeden i drugi wychlać potrafi, to wypiliśmy jedno piwo na pół, po czym odcięło nam prąd około 22:00.
Po dwunastu godzinach drzemki poszliśmy na śniadanie. Przyznam szczerze, że było to moje pierwsze śniadanie w hotelu, które składało się z czegoś bardziej wysublimowanego niż tost z dżemem i ewentualnie jajko (chociaż jajko już raczej podchodziło pod rozpustę). Cinnamon Bey serwował kilkadziesiąt pozycji w postaci szwedzkiego stołu. Poniżej podejście numer jeden, czyli string hoppers, plain hopper z jajem, fish curry, dal i kilka innych niezidentyfikowanych.

Po śniadaniu wybraliśmy się do ośrodka reintrodukcji żółwi morskich. Odganiając rykszarzy, pieszo dostaliśmy się do głównej ulicy. Po drodze jednak należało zrobić kilka zdjęć. Tak np. wygląda człowiek, który pierwszy raz w życiu widzi rosnące dziko banany 🙂

Stanęliśmy po odpowiedniej stronie ulicy i czekaliśmy na autobus. Po kilka minutach wystarczyło pomachać, a rozpędzony diabeł zatrzymywał się gdziekolwiek byśmy nie stali. Za 15LKR dojechaliśmy do dworca w Aluthgama, gdzie od razu przesiedliśmy się do kolejnego autobusu do miejscowości Koskoda.

Śledząc lokalizację rozpędzonego autobusu na iPhonie Andrzeja, tuż przy wyjściu z autobusu zdarzyło mi się upuścić tenże telefon. Nie rozumiem po co płacić tyle pieniędzy za telefon, któremu po jednym zaledwie uderzeniu o ziemię pęka ekran?! Żeby załagodzić całą sytuację i zapomnieć o sprawie, poszliśmy na kokosa w przydrożnym szałasie.


W związku z upadkiem iPhone’a, wysiedliśmy z autobusu kawałek dalej niż planowaliśmy. Dzięki temu niefortunnemu zdarzeniu trafiliśmy na całkowicie pustą, rajską plażę. Szliśmy nią przez kilkanaście minut, podejmując jednocześnie nieodwołaną decyzję o tym, że bezpośrednio po zobaczeniu żółwi zajmiemy ten dziewiczy teren.

Żółwiowe centrum znajdowało się bezpośrednio na plaży. Składało się z kilku basenów wypełnionych żółwiami różnych gatunków i w różnym wieku.




Dzikie żółwie morskie wychodzą w nocy na plażę, gdzie składają jaja. Kłusownicy czekają aż żółwica skończy robotę, a następnie wykopują wszystkie jaja i nielegalnie je sprzedają – głównie w celach spożywczych. Co ciekawe, ośrodki reintrodukcji żółwi taki jak ten, w którym byliśmy, skupują jaja również od kłusowników, po to żeby nie trafiły na patelnię… Koszt biletu wejściowego to 500LKR. Starczy na kilka ładnych jaj. Gdy żółwie dorosną, są wypuszczane do morza.
Po obiekcie oprowadzała nas sympatyczna pani oprowadzaczka.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i prosto z żółwiowego inkubatora, poszliśmy na opuszczoną plażę. Woda miała 27 stopni Celsjusza, więc można w niej było siedzieć cały dzień. Do tego nie brakowało sporych fal, które z niekrytą radością przyjmowaliśmy na siebie…



Po plaży biegały białe kraby. Kraby są spoko, chodzą bokiem i w ogóle. A duże dodatkowo dobrze smakują.
Po godzinie lub dwóch spędzonych w morzu, wróciliśmy do miejsca, w którym wypiliśmy kokosy. Nieczęsto zdarza się, żeby sprzedawca nie był natrętny, a dodatkowo miejsce wyglądało na zupełnie nieturystyczne, więc warto było spróbować. Zamówiliśmy w ciemno rybę, curry i ryż. Dostaliśmy chyba wszystko co było w domu. Cztery czy pięć mieszanek warzywnych podanych w glinianych garnkach, solidne porcje różowego ryżu, a do tego smażony tuńczyk.

Mieliśmy zamiar zjeść coś niewielkiego, na szybkie zabicie głodu, a wyszło jak zawsze – czyli po obiedzie pojawiły się problemy z poruszaniem. Właściciel co chwila sprawdzał czy niczego nam nie brakuje, a jeśli którakolwiek potrawa zdążyła zniknąć z talerza, natychmiast biegł z odsieczą i nakładał kolejną. Trzeba było go hamować, żebyśmy w ogóle byli w stanie wrócić do domu. Na koniec zapytałem ile to wszystko będzie kosztować. Pan pokręcił głową, policzył coś pod nosem i powiedział: jeden tysiąc. Jak na jedzenie na prowincji to raczej sporo (spodziewałem się 500LKR), ale ze względu na fakt, że dzień wcześniej zjedliśmy w hotelu wcale nie lepszy obiad za 4000LKR, bez większego zastanawiania wręczyliśmy panu banknot. Zanim go przyjął, kilkukrotnie pytał czy to na pewno dobra cena, czy ok, czy nie za dużo. Sam wiedział, że przesadził i spodziewał się targowania, a tu proszę. Wyglądało na to, że niewiele osób odwiedza to miejsce, więc możliwe, że zarobił tyle co przez ostatni tydzień. Na zdrowie.
Zobaczył że zakładamy buty, więc szybko zaprosił nas na górę, gdzie pokazał nam kran do obmycia stóp. Andrzej jako starszy pan dostał nawet krzesło i osobistą miskę 🙂

Jeszcze ostatnie spojrzenie na rajską plażę i nadszedł czas powrotu do hotelu.
Pan obiadowy wyszedł z nami na ulicę i jeszcze raz zapytał czy na pewno 1000LKR jest ok. Wyraźnie przejął się całą sprawą. Pomógł nam również złapać odpowiedni autobus. Z pełnymi brzuchami pojechaliśmy do Bentoty w celu zamówienia taksówki na następny dzień. Planowaliśmy safari w Udawalawe, a to ponad 150km, więc ze względu na ograniczenia czasowe postanowiliśmy zorganizować kierowcę zamiast spędzić cały dzień w autobusach.

Znaleźliśmy biuro podróży, w którym zamówiliśmy kierowcę. Następnego dnia o 12:00 miał nas odebrać spod hotelu, dostarczyć do wybranego hotelu w Udawalawe po drodze zahaczając o kopalnię szafirów, a po porannym safari zawieźć nas na południowe wybrzeże. Klimatyzowane auto i anglojęzyczny kierowca na dwa dni, po utargowaniu to koszt 20500LKR. Jednak wyjazd z bratem to niekończące się wydatki 🙂
Do hotelu dla odmiany dojechaliśmy tuk-tukiem. Tyle że tak jak tuk-tukarze nie mają litości dla mnie, tak ja nie mam dla nich. Z wyjściowego 500LKR jechaliśmy za 300LKR.
Ostatni wieczór w Beruwala spędziliśmy głównie na plaży. Szliśmy wzdłuż wybrzeża bez większego celu, aż w końcu usiedliśmy w jednej z restauracji. Większość z nich była zupełnie pusta, jakbyśmy byli poza sezonem. Zamówiliśmy więc zupę z owoców morza i jedno piwo.


Wieczorami na plaży jest całkiem sporo krabów. Nawet trochę większych, ale ciągle nienadających się do jedzenia. Nie brakuje również pustelników chowających się w cudzych muszlach.


Rano wyszliśmy jeszcze raz na plażę zrobić kilka zdjęć i posiedzieć w morzu. Beruwala to bez wątpienia miejsce, które idealnie się do tego nadaje.



Tak oto zakończyliśmy pobyt w Beruwala. O 12:00 przyjechał po nas kierowca i ruszyliśmy w dalszą drogę. Co więcej mogę powiedzieć? Fajnie było. Ostatni raz byliśmy razem na wakacjach jakieś osiem lat temu, w niemieckim Heide Parku. Wtedy większość napotkanych osób myślała, że idzie ojciec z synem. Teraz jako że jestem już większy i obrosła mi morda, sprawa jest trudniejsza. Pojawiają się subtelne pytania w stylu: „czy to twój przyjaciel?”. Także dziewczyny, możecie być spokojne – nikt jeszcze nie wymyślił, że jesteśmy braćmi, a dwóch typów na plaży, z czego jeden 15 lat starszy od drugiego, jest raczej bez szans wobec płci przeciwnej 🙂

P