Skip to content
Menu
Ino w Świat – Paweł Skiba
  • Wyprawy
    • Chiny&Hong Kong
    • Indie
    • Skandynawia
    • Sri Lanka
    • Tajlandia
    • Tajwan
    • USA
    • Wietnam
  • Eventy
    • Dom Kultury Kolejarza
    • Dom Tramwajarza
    • Łazęga Poznańska
  • Książki
  • O mnie
  • Kontakt
  •  inoFB
  • inoYT
Ino w Świat – Paweł Skiba

Rumunia motocyklem – część 2

Opublikowano 4 sierpnia 201711 sierpnia 2019

Czas na ostatni etap motocyklowej wyprawy w najbardziej odległe zakątki Rumunii. Chwilę to trwało, ale musiałem odczekać aż w końcu zaczniecie pytać „a gdzie ciąg dalszy?” 🙂 Miłej lektury.

W hostelu w Braszowie spotkaliśmy trzech Polaków. Przy śniadaniu powiedzieli nam, że trasa Transfogarska i Transalpina to absolutnie bezdyskusyjne elementy wycieczki po Rumunii, które po prostu trzeba zaliczyć. W ogóle zabronili nam myśleć o tym, żeby je pominąć. Planowaliśmy przejechać przynajmniej jedną z tych sławnych tras, a rozmowa z Polakami tylko utwierdziła nas w tym postanowieniu.

Innym obowiązkowym punktem do zaliczenia był zamek w Bran. Znajduje się on niecałą godzinę drogi od Braszowa. W poniedziałki jest otwierany dopiero o 12:00 więc przed wyjazdem z miasta, jeszcze raz poszliśmy do centrum. Jak to zwykle bywało, przerwa na kawkę uległa wydłużeniu i do Bran dojechaliśmy dobrze po 13:00. Na wakacjach pośpiech jest zwyczajnie niewskazany..

W Bran znajduje się zamek… który nie ma nic wspólnego z Władem Palownikiem (pierwowzorem Draculi). Drakulowy marketing dedykowany temu miejscu spowodował jednak, że aby zakupić bilet w okresie letnim, trzeba wystać się w takiej oto kolejce:

Kolejka do wejścia na zamek w Bran

Gdy człowiek tak sobie stoi w czarnym stroju motocyklowym, oświetlany wyjątkowo ciepłymi promieniami słońca, dla rozrywki może zakupić pamiątkę dla siebie i bliskich. Dajmy na to, figurkę Drakuli leżącego w trumnie. A gdy już w końcu kupi bilet, musi poczekać w drugiej kolejce, prowadzącej do wejścia na zamek:

Zamek w Bran – ciąg dalszy kolejki…

Jeśli ostatecznie wejdziemy do środka, stoimy w podobnym tłumie w każdym z dostępnych do zwiedzania pomieszczeń. Nie ma jednak co narzekać. Pozwiedzajmy zamek! Zbudowany w średniowieczu, przebudowany w latach dwudziestych XX wieku na letnią rezydencję, obecnie przekształcony w muzeum sztuki i mebli zebranych przez królową Marię, zmarłą w 1938 roku. W środku nie znajdziemy więc średniowiecznych eksponatów, ani niczego co pamiętałoby początki tego miejsca.

Zamek w Bran
Zamek w Bran od wewnątrz

Dla zaspokojenia turystycznych potrzeb, w jednym z pomieszczeń umieszczono portret pierwowzoru Drakuli – Włada Palownika (Vlad Țepeș) wraz z krótkim opisem. Wyczytać z niego można przede wszystkim informację o pochodzeniu pseudonimu władcy. „Palownik” to określenie nieprzypadkowe. Gdybym w życiu nabił na pal tyle osób co Vlad, myślę że również mówiono by na mnie „Palownik”. Jego ojciec, Vlad Dracul, również nie należał do ludzi pełnych empatii i miłosierdzia. „Dracul” znaczy bowiem tyle co „Diabeł”. Stąd właśnie przydomek Włada Palownika: „Dracula” – „Syn Diabła”. Można wysnuć wysoce prawdopodobny wniosek, że młody Wład przejął pewne nawyki od ojca.

Vlad Țepeș (Vlad Palownik) – pierwowzór Draculi

Zwiedzanie odbywa się w jednym kierunku. Przechodzimy od pomieszczenia do pomieszczenia, czasami przeciskając się przez wąski korytarz prowadzący na wyższy poziom. Ostatecznie wychodzimy na zamkowy dziedziniec:

Zamek w Bran

Czy warto przyjechać do Bran i zwiedzić zamek? I tak i nie. Jeśli wiemy czego się spodziewać i interesują nas eksponaty z XX wieku lub po prostu lubimy stare zamki, to tak. Jeśli natomiast szukamy śladów Drakuli i jego ofiar wbitych na pale, a dodatkowo chcemy posłuchać mrocznych historii – szukajmy lepiej w innym miejscu.

Wejście do zamku otoczone jest stoiskami przypominającymi Krupówki. Nie brakuje również restauracji. Na poprawę humoru, zawsze można zjeść pożywną zupę transylwańską, w której kucharz rozpuścił prawdopodobnie calutką kostkę masła, a następnie okrasił ją kilkoma skwarkami.

Zupa Transylwańska

Wspominałem już o tym, że zupa po rumuńsku to „ciorba”? Czyli znany artysta rumuńskiego pochodzenia Sandu Ciorba nazywa się.. Sandu Zupa!

Gdy tylko tłuściutka ciorba wypełniła nasze żołądki, mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Naszym celem tego dnia była nadmorska Konstanca. Najdalej wysunięty na wschód punkt, który mieliśmy zobaczyć podczas naszego zaledwie ośmiodniowego wyjazdu. Na miejsce dotarliśmy już po ciemku. Posłuchaliśmy jak szumią fale, zjedliśmy kebaba i poszliśmy spać.

Nasz hotel był umiejscowiony na samej plaży. Rano wystarczyło, że otworzyliśmy drzwi i od razu mogliśmy zobaczyć, że właśnie nadszedł jedyny w tym tygodniu dzień, w którym niebo miało być zasnute chmurami do samego wieczora. Niewzruszeni tym faktem, poszliśmy na śniadanie. Polecam zupę rybną, z której rybę i warzywa wyjęto na osobny talerz:

Zupa rybna, warzywa obok

W Konstancy najbardziej turystycznym miejscem jest Mamaia – odpowiednik polskiego Helu. Wzdłuż plaży ciągnie się pełen kebabów deptak, a tuż nad głowami turystów jeżdżą gondole. Poza kebabem można kupić również hiszpańskie churros z czekoladą, a one zawsze poprawiają humor.

Churros na deptaku w Konstancy!

Przez cały dzień snuliśmy się po plaży, kąpaliśmy w morzu, popijaliśmy rumuńskie piwa Ursus i Ciuc. Tu ciekawostka – byliśmy jedyni. Nikt na plaży, ani na deptaku nie pił alkoholu. Dlatego też podczas spożycia, kulturalnie zajmowaliśmy miejsca w restauracjach.

Rozpogodziło się tuż przed zachodem słońca. Nagle ludzie wrócili nie wiadomo skąd i wyszli na deptak.

Konstanca – zachód słońca nad hotelem
Wiadukt w Konstancy
Deptak w Konstancy

Spotkaliśmy w hotelu troje zabawnych Polaków, którzy właśnie wybierali się na kolację do centrum Konstancy. Pomysł wydał nam się jak najbardziej odpowiedni więc zabraliśmy się z nimi. Widać że nie byli w Rumuńsku od wczoraj, ponieważ na kolację wybrali kuchnię grecką. My jednak przed posiłkiem poszliśmy pozwiedzać. Centrum Konstancy to po raz kolejny odpowiednik polskiego Krakowa. Mnóstwo ludzi jedzących ciorby i popijających zimne piwo na świeżym powietrzu.

Konstanca – ratusz Primăria Constanța
Konstanca – stare miasto
Konstanca – Muzeul de Istorie Națională și Arheologie Constanța

Bez wątpienia najciekawszym i najbardziej imponującym budynkiem w Konstancy jest kasyno wybudowane w 1909 roku. Dziś niestety jest to pustostan z powybijanymi szybami. Niemniej jednak naprawdę robi wrażenie.

Kasyno w Konstancy
Constanca Cazino

A tu ciekawa rzeźba, której nazwy nie udało mi się odszukać. Rybacy ciągnący wielki wór.

Doskonała rzeźba

Do Mamaia wróciliśmy taksówką. Kierowca w podeszłym wieku dogadał się z nami po angielsku. Przez te kilka dni zauważyliśmy, że język angielski w Rumunii jest dużo bardziej popularny niż w Polsce. Znają go i młodzi i starzy, przynajmniej podstawy.

Kolejnego dnia wstaliśmy przed 7:00. Słońce zaczęło niemiłosiernie grzać w dach i ściany hotelu. Nie było innej możliwości – trzeba było wejść do morza.

Wschód słońca w Konstancy

Zapowiadał się naprawdę upalny dzień. Wyjechaliśmy z Konstancy około 8:30, a już robiło się gorąco. Najgoręcej zrobiło się natomiast na obwodnicy Bukaresztu. Jadąc do Konstancy posłuchaliśmy map Google i ominęliśmy obwodnicę ze względu na korki. Tym razem jednak zignorowaliśmy czerwono-czarne oznaczenia i wjechaliśmy na nią w samo południe. Spodziewaliśmy się dwupasmówki i pobocza, którym wyminęlibyśmy wszystkie stojące auta, a trafiliśmy na ciasną jednopasmówkę pełną tirów. Mózgi gotowały się w kaskach, a pot tworzył kałuże na jezdni, wypływając przez rękawy kurtki podczas kolejnych prób wyprzedzania rzędu samochodów.

Jeśli możecie – omijajcie obwodnicę Bukaresztu. Lepiej nadrobić trochę kilometrów wiejskimi drogami i zahaczyć na przykład o cygańskie Beverly Hills w miejscowości Buzesku. My niestety wybraliśmy obwodnicę.

Zatrzymaliśmy się na obiad tuż przed wjazdem na trasę Transfogarską w miejscowości Curtea de Argeș. Nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć kasków, a obok nas stało już czworo dzieciaków. Wszystkie w wieku może 7-8 lat. Wodzirej – otłuszczony chłopak oraz trzy dziewczynki, również nie należące do szczupłych. Jedna jedząca loda, a dwie pozostałe najwyraźniej tuż po posiłku, ubrudzone lodami na wszystkie sposoby. Wodzirej zaczął po rumuńsku, ale nie widząc reakcji z naszej strony, spojrzał na rejestrację motocykli i szybko przeszedł na angielski. Twierdził że potrzebują pieniędzy na jedzenie w trybie natychmiastowym. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Nadszedł czas na przejazd Trasą Transfogarską, czyli drogą krajową 7C osiągającą 2034 m n.p.m. W skrócie ujmując, droga ta przecina pasmo Karpat w poprzek. Budowano ją w latach 1970-1974, początkowo do celów militarnych. Dziś wielu motocyklistów przyjeżdża do Rumunii właśnie dla tej trasy. Liczne zakręty, nawroty o 180 stopni i dynamiczne zmiany wysokości, a do tego przepiękne widoki. Nie będę rozpisywał się zbyt szczegółowo, ponieważ jest to jedno z tych miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć samemu.

Pierwszą atrakcją jest zamek Drakuli (!). Tym razem ten prawdziwy. Zamek Poenari, a raczej jego ruiny, znajdują się na szczycie wzgórza. Żeby zobaczyć go z bliska należy wejść po 1440 schodach. W stroju motocyklowym, niedługo po morderczej obwodnicy Bukaresztu… nie dało rady. Zrobiliśmy tylko kilka zdjęć z oddali i ruszyliśmy dalej w drogę. Dziś trochę żałuję tej decyzji, ale pewnie była słuszna. Przejazd całej trasy trwa 3-4 godziny więc warto zachować ostatnie siły na dojazd do mety.

Zamek Draculi – Poenari
Zamek Draculi – Poenari

Tuż za zamkiem kolejna atrakcja – tama na rzece Argeș. Nie sposób przejechać tędy obojętnie.

Trasa Transfogarska – tama i jezioro Vidraru
Trasa Transfogarska – tama i jezioro Vidraru

Kolejne zdjęcia przedstawiają krok po kroku jak wygląda Trasa Transfogarska. W jej najwyższym punkcie znajdują się pełne stoisk Krupówki. Można tam kupić między innymi wyprodukowane w Polsce skarpety z owczej wełny. A po zakupach już tylko jazda w dół…

Trasa Transfogarska – Transfăgărășan

Trasa Transfogarska – na zakrętach ostrożnie…
Takie tam na trasie Transfogarskiej…

Karpaty patrzyły na nas jeszcze wiele kilometrów później. Wielka szkoda, że nie starczyło nam już sił i czasu na Transalpinę – trasę, która jest równie znana i jeszcze wyższa niż Transfogarska. Będzie po co wrócić do Rumuńska!

Opuszczamy Karpaty…

A wieczorem nocleg w Sybinie (Sibiu). Pięknym mieście pełnym życia i starych budowli. Było to ostatnie rumuńskie miasto, które zobaczyliśmy i utwierdziło nas w przekonaniu, że Rumunia jest naprawdę eleganckim krajem. W każdej miejscowości czuliśmy się dobrze i bezpiecznie. Sybin nie był wyjątkiem.

Sybin (Sibiu)

Jak zakończyć taki piękny dzień jeśli nie porządnym deserem? Jeśli chcecie zjeść w Rumuńsku coś naprawdę dobrego, zamówcie ciepłe pączki z kwaśną śmietaną i słodkim dżemem. Naprawdę robią robotę.

Gogoși – pączek ze śmietaną i dżemem

Ostatni nocleg w Rumunii zaliczony. Przed 8:00 wsiadamy na rumaki i jedziemy do Budapesztu. Droga wiedzie prawie cały czas przez autostrady. Zdawałoby się, że przy szybkiej, autostradowej jeździe, powietrze będzie nas chłodzić, jednak nie… miało jakieś milion stopni. Jazda przypominała ciągłe otwieranie piekarnika i zapominanie o odsunięciu głowy.

W końcu dotarliśmy do stolicy Madziarska, a tam już tylko… relaks. Łaźnie Szechenyi!

Budapeszt – Łaźnie Szechenyi

Następnie spotkanie ze starym dobrym znajomym Tomasza, kolacja (bezpiecznie – u Włocha), a następnie szybki spacer po pełnym życia Budapeszcie.

Budapeszt – Gozsdu Udvar – party street
Budapeszt – most Széchenyi
Budapeszt nocą

Poszliśmy spać między pierwszą, a drugą w nocy. Słońce świecące prosto w okno naszego hostelu obudziło nas o 6:30. Nie było mowy o dalszym spaniu więc wyjechaliśmy nawet wcześniej niż planowaliśmy. Tego dnia przejechaliśmy najdłuższy dystans, ponieważ dojechaliśmy do samego Poznania.

Patrząc na mapę i na trasę, którą przebyliśmy, towarzyszy mi to samo uczucie, które mieliśmy podczas spontanicznego planowania kolejnych dni wyjazdu. Wystarczy tylko kilka godzin, żeby przejechać kolejne kilka centymetrów na mapie i znaleźć się w kolejnym, nieznanym miejscu. Z Konstancy tylko kawałek do bułgarskiej Warny… a stamtąd już w zasadzie rzut beretem do Stambułu… wystarczy jeszcze kilka dni i kąpiemy się w morzu Kaspijskim… i tak dalej… i tak dalej…

Ostatni etap trasy na mapie

P

Najnowsze wpisy

  • Jelonek rogacz – Włoszakowice
  • Pieniny vs Covid-19
  • Abisko – zimowy biwak pod zorzą polarną
  • Rowerem przez Bornholm
  • Taroko Gorge
©2023 Ino w Świat – Paweł Skiba | Powered by SuperbThemes & WordPress