Przejechaliśmy Rumunię motocyklami wzdłuż i wszerz w ciągu pięciu dni. Tempo wycieczki było wysokie, a w tym krótkim czasie wydarzyło się naprawdę sporo. Na tyle, że wieczorami sami musieliśmy się przez dłuższą chwilę zastanawiać, żeby przypomnieć sobie gdzie byliśmy tego samego dnia o poranku. W związku z tym, opowieść postanowiłem podzielić na kilka krótszych części. Przy okazji bardzo dziękuję czytelnikom za pozytywne opinie dotyczące poprzedniego posta opisującego drogę z Polski do Rumunii. Postaram się by kolejne również Was nie zawiodły 😉 Zaczynajmy.
W sobotę 08.07.2017 wjechaliśmy do Rumuńska. Niedługo po przekroczeniu granicy w Vállaj Borser, przejechaliśmy przez pierwszą rumuńską wioskę Urziceni. Nie było w niej nic nadzwyczajnego więc bez zatrzymywania pojechaliśmy dalej. Droga raczej wąska, ale nie była najgorszej jakości. Po kilku, może kilkunastu kilometrach zobaczyliśmy w oddali ruiny starych budynków przemysłowych. Krajobraz nie do końca zachęcający. W końcu naszym oczom ukazała się tablica z nazwą miejscowości zapisaną w języku rumuńskim oraz… niemieckim: Carei / Grosskarol. Na przedmieściach w pierwszej kolejności zobaczyliśmy cygankę z grupką dzieci wspólnie niosących dywan i trzepaczkę. Czyżby Rumunia miała być dokładnie taka, jak ją sobie Polacy wyobrażali?
Chwilę później dojechaliśmy do centrum Carei i krajobraz zmienił się diametralnie. Zaparkowaliśmy pod pięknym pałacem, w którym obecnie znajduje się miejskie muzeum. Pałac otoczony był eleganckim i zadbanym parkiem, po którym przechadzały się pary młode.

Była sobota, czyli dzień ślubów i wesel, a Carei najwyraźniej jest miejscowością, w której Rumuni chętnie się pobierają. Nim zdążyliśmy zdjąć kaski i kurtki motocyklowe, minęły nas dwa korowody weselne. W jednym z nich para młoda machała do publiczności z tylnej kanapy luksusowego BMW. Naprzeciw pałacu był cały szereg kawiarni, restauracji i hoteli. Centrum tego niewielkiego, liczącego sobie niewiele ponad 23 tysiące mieszkańców miasteczka, wyglądało naprawdę dobrze. Bez zbędnej zwłoki skierowaliśmy kroki ku najbliższej restauracji i tu spotkało nas kolejne zaskoczenie – kelnerka mówiła płynnym angielskim. Poleciła nam tradycyjne rumuńskie danie, czyli w dosłownym tłumaczeniu wędzoną kość z fasolą. Osobiście uważam to za jedno z nielicznych dań kuchni rumuńskiej, które jest naprawdę godne spróbowania. Ale o tym w dalszej części opowieści.

Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę. W tej części kraju nie ma autostrad więc transport z jednego miasta do drugiego trwa dość długo. Szczególnie gdy na trasie znajduje się rząd wiosek, wioseczek i miejscowości, w których ograniczenie wynosi 50km/h, których ze względów bezpieczeństwa (oraz posiadania nietypowej tablicy rejestracyjnej..) zdecydowaliśmy się za bardzo nie przekraczać. Jechaliśmy do Cluj-Napoca (nazwa tłumaczona na język polski to Kluż-Napoka) przez ładnych kilka godzin. Po lewo pola uprawne, po prawo dokładnie to samo. Od czasu do czasu na drodze pojawiał się wóz konny, przewożący najczęściej siano i kilkoro osób o ciemniejszej karnacji.

Kierowcy są raczej uprzejmi i w przeciwieństwie do np. Łotyszy, nie jadą przez cały czas w odległości kilku centymetrów od motocyklisty, ale trzymają sensowny odstęp i wyprzedzają tylko gdy są na to odpowiednie warunki (a takich w drodze do Cluj-Napoca było niewiele). Po drodze wjechaliśmy w chmurę burzową. Na szczęście stało się to dosłownie parę metrów od stacji benzynowej więc burzę z piorunami udało nam się przeczekać pod dachem. Deszcz jednak nie przestał padać aż do wieczora, więc połowa ekipy (czyli ja) założyła kombinezon przeciwdeszczowy, a pozostali pojechali w zwykłym stroju motocyklowym. Dwa kilometry dalej przymusowy postój 🙂

Do Kluż-Napoka dojechaliśmy gdy zaczynało się ściemniać. Właściciel przywitał nas ciepło i zapytał czy byliśmy już na festiwalu elektro.
– ale na jakim festiwalu? – zapytaliśmy
– very big festiwal
– gdzie?
– very big. I show you.
Następnie wyciągnął telefon i zaczął przetrząsać Google. Znalazł krótki reportaż z festiwalu i kontynuował:
– you see how big it is? very big…
– ale co to za festiwal?
– very big. very big..
Ostatecznie dowiedzieliśmy się, że był to festiwal elektro i że był niezwykle duży. Niestety przynajmniej pół godziny drogi jazdy od nas, a my tego dnia nie byliśmy już choćby w najmniejszym stopniu zainteresowani wsiadaniem na motocykle. Udaliśmy się do centrum Cluj-Napoca, gdzie po raz kolejny zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Mnóstwo knajpek i restauracji, a w nich jeszcze więcej ludzi. Zamówiliśmy po eleganckim burgerze w Casa Tiff. Lokal w bardzo przyjemnym klimacie filmowym.

Po kolacji oczywiście zwiedzanie miasta. Zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie.

Kuchni rumuńskiej już tego dnia próbowaliśmy więc nadszedł czas na coś na trawienie. W jednym z barów wyposażonych w dziesiątki (a może setki?) butelek z napojami rozweselającymi, poprosiliśmy o kieliszek dowolnego rumuńskiego trunku. Barman najpierw zadał pytanie:
– a mogę zapytać skąd jesteście?
– z Polski.
– aaa, to nie ma problemu. Bo wiecie, tutaj przyjeżdżają czasami Włosi, albo Francuzi… i im nie mógłbym podać nic naszego. Macie tu palinkę. 51% alkoholu. Smacznego.
Owocowa palinka, podobnie jak na Węgrzech, tutaj sprawdzała się równie dobrze.

Tak zakończyliśmy wieczorny spacer po Cluj-Napoca. Jako że nasz hotel znajdował się tuż obok ogrodu botanicznego, postanowiliśmy zajrzeć również tam. Krótki spacer przed śniadaniem dobrze wpłynął na apetyt. Ogród botaniczny całkiem fajny, ale nie błysnął niczym wyjątkowym w stosunku do ogrodów dostępnych w Polsce.


Jeszcze krótki spacer po centrum miasta, tym razem za jasności, coś na ząb w jednej z wielu otwartych od samego rana kawiarni, aż w końcu około południa ruszyliśmy w dalszą drogę.

Tego dnia zrozumieliśmy, że jeśli chcemy dotrzeć do kolejnego miasta przed zmrokiem, musimy zapomnieć o porannych przechadzkach i nastawić się na wczesną pobudkę. Zaczęły przypominać mi się Indie i Sri Lanka, gdzie na każdą, choćby najkrótszą podróż należy zaplanować po prostu cały dzień.
Kolejnym celem było miasto Brasov (tłumaczenie na język polski: Braszów). Zanim tam dotarliśmy, przyszło nam odwiedzić jeszcze jedno urokliwe miejsce znajdujące się na naszej trasie: Sighisoara (tłumaczenie na język polski: Segieszów). Centrum tego niewielkiego miasta to doskonale zachowany średniowieczny, ufortyfikowany gród wpisany na listę UNESCO.

Główny plac jest oczywiście pełen restauracji, spośród których nie omieszkaliśmy wybrać jednej w celu spożycia obiadu. W czasie gdy czekaliśmy na posiłek, zaczął padać deszcz. Po raz kolejny udało nam się uciec przed ulewą. My skończyliśmy jeść, a deszcz przestał padać więc ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie. W pierwszej kolejności wdrapaliśmy się do gotyckiego ewangelickiego Kościoła na Wzgórzu, do którego prowadzą liczne schody i drewniany tunel.

Wejście do środka jest dodatkowo płatne, a całe miasto jest pełne innych atrakcji więc podziwialiśmy budowlę tylko z zewnątrz. Tuż obok kościoła leży cmentarz. Na nagrobkach znaleźć można przede wszystkim niemieckie nazwiska.

Osobiście lubię różnego rodzaju legendy i nie do końca wyjaśnione historie, więc po zejściu ze wzgórza chętnie zacząłem szukać domu Draculi. O samej postaci opowiem trochę więcej w kolejnym poście, gdy będę opisywał zamek w Bran oraz Trasę Transfogarską, ale już na tym etapie warto wspomnieć, że postać Draculi ze słynnej książki Brama Stokera została zainspirowana historią księcia Wołoszczyzny znanego jako Vlad Țepeș (w języku polskim Wład Palownik). Swój przydomek zawdzięczał nietypowemu hobby jakim było zamiłowanie do wbijania ludzi na pale. Niepozorny dom, który widać na poniższym zdjęciu, jest najstarszym kamiennym budynkiem w Sighisoarze i jednocześnie miejscem, w którym w 1431 roku narodził się mały Vlad Țepeș. Jego ojcem był Vlad Dracul (czyli dosłownie Wład Diabeł).

Obecnie w Domu Draculi znajduje się restauracja oraz muzeum broni. Wizerunki Țepeșa można znaleźć w wielu miejscach w całej Rumunii. W Sighisoarze dla przykładu jeden z pomników władcy:

Pokręciliśmy się jeszcze trochę po Sighisoarze, zobaczyliśmy z zewnątrz wierzę zegarową z 1556 roku oraz gotycki monastyr (kościół klasztorny), a następnie ruszyliśmy w dalszą drogę. Kilometry mijały nam bardzo powolnie więc gdy w oddali zobaczyliśmy majestatyczny zamek na wzgórzu (a takich w Rumunii nie brakuje), zdecydowaliśmy się na dodatkowy postój. Cetatea Rupea (na zdjęciu poniżej) wzniesiona w 1324 roku, jest nie tylko starym zamkiem, ale również jednym z najstarszych punktów archeologicznych w Rumunii. Na terenie zamku archeolodzy wydłubali pozostałości cywilizacji spomiędzy 5500 a 3500 roku przed Chrystusem.

Podziwiając zamek zostaliśmy otoczeni przez ciemne chmury burzowe więc przywdzialiśmy po raz kolejny nieprzemakalne kombinezony i szybko ruszyliśmy w stronę Brasov. Do miasta dotarliśmy jak zwykle na sam wieczór. W wybranym na szybkości hostelu stały już motocykle trzech Polaków, którzy tak jak my spontanicznie przemierzali Rumuńsko w poszukiwaniu przygód.
W cywilnych strojach ruszyliśmy w stronę centrum. Brasov to kolejne miasto, które przypominało nam Kraków. Długi deptak wzdłuż, którego ciągną się restauracje, kończący się ogromnym placem pełnym ludzi. Muszę tu zaznaczyć, że nie było miejsca w Rumunii, w którym czulibyśmy się niebezpiecznie. Wszelkie opowieści o złodziejstwie i innych zagrożeniach można spokojnie schować między bajki. Nam w Rumunii nie przytrafiło się absolutnie nic złego, a zostawialiśmy motocykle bez zabezpieczenia po prostu na ulicach, tam gdzie akurat było wolne miejsce.


Przy okazji Braszowa może czas na kilka słów o rumuńskiej kuchni. Nie chciałbym nikogo do niczego zrażać, ale przekornie spytam: czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego w Polsce, ani innych krajach nie ma restauracji rumuńskim lub węgierskich? Pewnie są jakieś wyjątki, ale z reguły na całym świecie spotykamy restauracje włoskie, meksykańskie czy japońskie. Myślę że nie jest to przypadek 🙂 Poza wspomnianą wcześniej wędzoną kością, naprawdę nie było łatwo o smaczny posiłek. Dla przykładu gdy zamówiliśmy jagnięcinę, otrzymaliśmy talerz baranich skwarek i kaszą jaglaną:

Gdy zamówiliśmy Sarmale, dostaliśmy coś na kształt naszych gołąbków, tylko mniejszych i nie do końca odpowiadających naszym wymogom smakowym.

To czym Rumuni na pewno mogą się pochwalić to sery. Przystawka w formie deski serów zdała egzamin bez zająknięcia.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w hostelu, ale przed wyjazdem udaliśmy się do centrum jeszcze raz – już w pełnym umundurowaniu i gotowi do dalszej drogi. Wypiliśmy kawę, popatrzyliśmy jak Rumunom mija czas w Braszowie, przemyśleliśmy dalszy etap podróży i ruszyliśmy w stronę motocyklów przez najwęższą ulicę w Europie, czyli Braszowską Sforii.


Poniżej wizualizacja powyższej opowieści na mapie Rumunii, a w kolejnym odcinku: zamek Draculi w Bran, nadmorska Konstanca, korek na obwodnicy Bukaresztu oraz oczywiście przejazd trasą Transfogarską i nocleg w Sybinie.

Czy podobał się Wam opis podróży po Rumunii? Lajkujcie i komentujcie!
P