Długo zastanawiałem się nad podjęciem próby opisania Varanasi. Minęły już prawie dwa tygodnie od kiedy stamtąd wyjechaliśmy, ale to co zobaczyliśmy ciągle jest w naszych myślach i pozostanie w nich na bardzo długo. Otóż wszystkie przewodniki, filmy dokumentalne i strony internetowe opisują Varanasi jako ekstremalnie święte miejsce, którego nie da się porównać do żadnego innego miejsca na świecie. Co do drugiej części tego zdania muszę się zgodzić – wycieczka do Varanasi to jak lot na inną planetę. Jeśli jednak chodzi o świętość, to osobiście uważam, że trzeba urodzić się hindusem i praktykować przez całe życie, żeby ją w pełni poczuć. Hindusi naprawdę oddają temu miastu cześć i mocno wierzą zarówno w boską moc okrutnie brudnych wód Gangesu jak i w świętość każdego kamienia, z którego zbudowano tamtejsze ghaty.
Żaden przewodnik nie przygotowuje jednak turysty na spotkanie z ogromem biedy, smrodu i gnoju, które to są integralną częścią Varanasi. Zacznę od początku.
Na lotnisku zamówiliśmy pre-paid taxi. Kierowca nie mówił po angielsku. Nosił na głowie chustę przewiązaną pod szczęką, tak jak w bajkach przewiązuje się bolący ząb. Tak zawiązaną chustę miało wielu mężczyzn, których mijaliśmy w drodze do miasta. Jechaliśmy główną ulicą, przy której stały dziesiątki baraków. Ludzie ogrzewali się przy ogniskach, a w ich domach nie było światła. Niektóre domy nie miały nawet wszystkich ścian, a inne były po prostu posklejanymi ze szmat namiotami.
Zamówiliśmy wcześniej wysoko oceniany guesthouse w dzielnicy Shivala. Okazało się, że nie dostaniemy dwóch pokoi tylko jeden i że temperatura w pokoju jest równa temperaturze na zewnątrz – czyli w nocy pomiędzy 9 a 12 stopni. Łazienka była integralną częścią pokoju i wyglądała następująco:

Łazienka miała otwarty sufit, więc ewentualne problemy żołądkowe mogłyby być doskonale słyszalne i odczuwalne w pokoju. Idąc dalej szlakiem luksusów, trafiliśmy do hotelowej restauracji. Pan kucharz przyjmował zamówienie, następnie szedł do sklepu po składniki i przygotowywał potrawy w kuchni:

Gdyby ktoś nie mógł trafić do restauracji należało podążać za znakami:

Był już wieczór, więc nie mogliśmy wyjść na dwór – obsługa powiedziała nam, że w nocy można łatwo trafić na watahy psów, które raczej nie należą do litościwych. Zamówiliśmy więc herbatę i kolacje.

Rano wyszliśmy na dach, żeby zobaczyć otaczający nas krajobraz. Widok podobny jak w Delhi.

Gdyby nie fakt, że hindusi w magiczny sposób potrafią podnieść swoje oceny na portalach hotelowych i podróżniczych, to zapewne nigdy nie trafilibyśmy do dzielnicy Shivala. Spędziliśmy w Varanasi 3 dni i gdyby ktoś mnie teraz zapytał dokąd w Varanasi NIE chodzić to bez zastanowienia powiedziałbym – do Shivala.
Dokładnie pod naszym hotelem, na parterze jednego z sąsiadujących budynków był chlew. Dosłownie i w przenośni. Trzymano tam żywe krowy. Idąc wąskimi uliczkami w stronę Gangesu, praktycznie nie dało się nie wdepnąć w czyjeś odchody – psie, krowie lub ludzkie. Pierwsze obrazy jakie zobaczyliśmy następnego dnia:


Truchło krowy leżało na środku drogi, przy której ludzie handlowali warzywami. Następnego dnia już go nie było, więc właściciel musiał zdążyć przywiązać do niego odpowiednio ciężki kamień i całość wrzucić do Gangesu. Kawałek dalej na drogę wybiegło dziecko, może trzyletnie. Płacząc i wołając matkę, ściągnęło spodnie do kostek, a następnie zrobiło prosto w nie w pełni płynną kupę. Szliśmy dalej w stronę rzeki obserwując codzienne życie w Varanasi. W świętym mieście.

Wzdłuż Gangesu ciągną się tzw. ghaty. Wizualnie są to po prostu schody prowadzące do rzeki. Każdy ghat ma swoje przeznaczenie. Na niektórych codziennie odbywa się pranie (ręczne, w rzece), a następnie suszenie. Na innych trwa medytacja i modlitwa. Na jeszcze innych spalane są ciała zmarłych, które następnie trafiają do rzeki, a tuż obok odbywają się rytualne kąpiele w Gangesie.





Przez Ghaty nie da się przejść niezauważonym. Oświeceni mędrcy wyciągają rękę po jałmużnę, cwaniaki zaciągają do swoich sklepów, żebracy żebrzą, masażyści podają znienacka rękę w przyjacielskim geście (w Indiach nie ma zwyczaju podawania sobie rąk), a gdy turysta odruchowo wyciągnie rękę w ich kierunku, zostanie ona bardzo szybko zmasowana, podobnie jak ramiona, którymi dwie sekundy później zajmuje się już kolejny Hindus. Świętość Varanasi nikomu nie stoi na drodze do robienia pieniędzy na turystach. Biały człowiek jest tu postrzegany w jasny i klarowny sposób – jako chodzący worek pełen pieniędzy.
Przez kilka godzin naoglądaliśmy się więcej niż przez poprzednie 20 dni. Za dużo. Życie i rozwój w Varanasi zatrzymały się wiele lat temu. Sceny które dla nas były ponad możliwościami poznawczymi, dla miejscowych są codziennością.
Zbliżało się południe, a my tego dnia jeszcze nic nie jedliśmy. Tylko gdzie zjeść, żeby przeżyć? W końcu trafiliśmy na bazar. Bardzo wąskie uliczki pełne sklepów z materiałami, szalami z jedwabiu i biżuterią. Aż w końcu, gdzieś po środku znaleźliśmy gotowany i smażony posiłek oraz kubek herbaty. Ważne jest, żeby jedzenie w Varanasi było przegotowane lub przesmażone, ponieważ woda w kranach to nic innego jak filtrowana gangesówka.



Za posiłek zapłaciliśmy 10INR, a za herbatę 5INR. W takich chwilach przypomina mi się żebrząca kobieta w Delhi, która stała na jednej z ulic z trójką dzieci. Dałem jej 10INR, a ona grzecznie powiedziała, że nie chce pieniędzy tylko jedzenie. Szybko zaprowadziła mnie do stoiska z żywnością i powiedziała, że chce cztery porcje kurczaka i dwie porcje ryżu za łączną kwotę przekraczającą 500INR (czyli pięćdziesiąt obiadów). Takich sytuacji było wiele. Na stałe zrezygnowaliśmy z udzielania jakiejkolwiek pomocy „biednym”. Innym razem chcieliśmy wesprzeć jedną ze szkół podstawowych w Kajuraho. Podałem dyrektorowi banknot o nominale 500INR, a on odpowiedział: 'nie, daj mi tysiąc’. Jako że to również nie była pierwsza sytuacja związana z donacjami dla szkół, zaprzestałem konsekwentnie udzielania jakichkolwiek zapomóg w całych Indiach.
Wróćmy jednak do Varanasi. Przed wyjazdem do Indii dostaliśmy książkę pt. 'Zakochani w świecie – Indie’. W rozdziale poświęconym Varanasi znajdowało się zdjęcie chłopca o imieniu Nicky. Nicky pracował na łodzi, którą pływał wraz z autorami książki po Gangesie. Postanowiliśmy go odnaleźć. Wiedzieliśmy jedynie, że wynajęli go za pośrednictwem hotelu Yogi Lodge. Odnalezienie hotelu pośród wąskich uliczek miasta nie było proste i po drodze trafialiśmy na różne ciekawe miejsca. Dla przykładu wytwórnię lodów o nazwie Gaylord:

Stosy drewna wykorzystywanego do spalania ludzkich zwłok, a na nich kozy ubrane w swetry i bluzy:

W końcu trafiliśmy z powrotem na bazar. W wąskich uliczkach czasami robiło się wyjątkowo ciasno. W niektórych chwilach myślałem sobie, że już teraz na pewno nie damy rady przejść dalej i właśnie wtedy spomiędzy tłoczących się ludzi wychodziła żwawym krokiem krowa lub byk.

Kilka razy dziennie wracaliśmy do ulubionej cukierni.

Trafiliśmy również na punkt sprzedaży hinduskiego sera o nazwie paneer. Sprzedaż odbywała się z zachowaniem powszechnych norm higieny.

W końcu dotarliśmy do Yogi Lodge.

Nicky który na zdjęciu w książce miał nie więcej jak 13 lat, teraz jest znanym pływakiem. Pokazał nam zdjęcia z zawodów pływackich oraz całą kolekcję medali. Teraz ma 17 lat i chodzi do college’u. Jego brat pracujący w Yogi Lodge oniemiał z zachwytu, gdy zobaczył zdjęcie swojego młodszego braciszka w książce. Za chwilę do hotelu zleciała się całkiem spora ekipa.

Chwilę później wypłynęliśmy z Nickym na wieczorny spływ Gangesem.

Oprowadził nas po wszystkich ghatach, opowiedział o ceremonii, która odbywa się codziennie nad rzeką. Bramini każdego dnia odprawiają piękną ceremonię dziękczynną dla matki Gangi.

Zadawaliśmy mu mnóstwo pytań, między innymi czy sam kąpie się w Gangesie. Owszem, kąpie się. Większość mieszkańców to robi i absolutnie nic im się z tego powodu nie dzieje – nie mają ani alergii, ani jakichkolwiek innych schorzeń z powodu wykąpania się w jednej z najbrudniejszych wód świata. Nicky mówił też, że czasami uczestniczy w zawodach pływackich, które odbywają się w Gangesie. Mówił że wtedy najgorsze jest to jak na powierzchnię wody wypłynie np truchło krowy. Trzeba zamknąć oczy i bardzo szybko płynąć dalej…
Płynęliśmy dalej aż dotarliśmy do tzw. Burning Ghat – to tutaj spalane są ludzkie zwłoki. Stosy palą się przez całą dobę, bez względu na porę roku. Przy stosie obecni są tylko mężczyźni. Po zakończonym spalaniu wszyscy bliscy zmarłej osoby golą głowy na łyso i odbywają rytualną kąpiel w Gangesie na wyznaczonym ghacie. Niewiele rodzin stać na całkowite spalenie zwłok, więc czasami nie tylko prochy lecz również fragmenty ciała trafiają do wody.

Następnego dnia rano Nicky przypłynął po nas pod sam Shivala Ghat. Poranny spływ Gangesem zaczyna się około 6:00 rano. Wtedy można zobaczyć jak wygląda pranie, kąpiele i oczywiście nieustannie trwające spalanie zwłok. Było wtedy około 10 stopni Celsjusza i nie wszystkim chciało się wychodzić z łóżka.

Ostatecznie zebraliśmy się na czas.

I tak… było dość zimno.

Stosy paliły się przez cały czas.

Mimo zimna, tradycyjne kąpiele również mają miejsce każdego dnia.

Po godzinnej wyprawie, Nicky zabrał nas na śniadanie. Gdy zapytaliśmy go co poleca, od razu skierował kroki w jedno, konkretne miejsce, w którym nie podawano nic innego poza Dosą. Wielkim, chrupiącym naleśnikiem z warzywnym farszem i sosami.

Nicky odprowadził nas na Ghaty. Tego dnia widzieliśmy go ostatni raz. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek wybierzemy się do Varanasi, ale kto wie – może to zdjęcie również trafi do jakiejś książki i jakiś ambitny podróżnik odnajdzie tego chłopaka kolejny raz?

Wracając do hotelu przechodziliśmy obok ghatu, który sąsiaduje z domem wdów i panien. Ten ghat należy do nich. Wiele kobiet, którym mąż zmarł lub które nigdy męża nie miały, jest w bardzo trudnej sytuacji życiowej i materialnej. Tutaj znajdują schronienie.

W naszym hotelu mieszkał jeszcze jeden turysta poza nami. Starszy Szwed był w Varanasi już od kilku dni. Gdy zapytaliśmy go co najbardziej podobało mu się w mieście odpowiedział bez wahania: Blue Lassi. Lassi to napój mleczno-serowo-owocowy, który podają w niewielkiej lecz bardzo turystycznej knajpce o nazwie „Blue Lassi”. Napoje są ręcznie przygotowywane przez starego Hindusa. Przeszukaliśmy Internet w poszukiwaniu informacji o zatruciach i nie znaleźliśmy nic poza samymi pozytywnymi, a wręcz gloryfikacyjnymi opiniami na temat tego deseru. No cóż. Jeśli hinduski twaróg w najbardziej brudnym miejscu jakie dotąd widzieliśmy nas nie załatwi, to znaczy, że już nic nie może się stać naszym żołądkom…



Moje Blue Lassi smakowało tak sobie, więc po połowie skończyłem z ryzykiem, natomiast dziewczyny trafiły smakowo dużo lepiej i o dziwo – nikt się nie rozchorował. Jednak żeby lassi było aż tak zachwycające? Raczej przesada.
Ostatniego dnia udaliśmy się do Monkey Temple. Świątynia w pełni opanowana przez małpy. Niestety zdjęcia można było robić tylko na zewnątrz, gdzie małp również nie brakowało.

W drodze powrotnej poznaliśmy naszą ulubioną od tej pory przekąskę o nazwie samosa. Rodzaj pieroga wypełnionego ziemniakami i czasami innymi warzywami, smażonego na głębokim tłuszczu. W zasadzie za darmo. Samosy od tej pory jedliśmy w każdym mieście, które odwiedzaliśmy.


Jeszcze ostatnie spojrzenie na Ghaty i czas na pożegnanie z miastem.


Naprawdę trudno jest wystawić opinię takiemu miastu jak Varanasi. Drugiego takiego miejsca po prostu nie ma i żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co można w nim zobaczyć. A na pewno zobaczy się więcej niż by się chciało. Dlatego polecam to miejsce, każdemu kto chce poznać prawdziwe oblicze Indii. Wydaje mi się, że Varanasi to całe Indie skumulowane nad jedną rzeką. Tutaj czas zatrzymał się dawno temu i na pierwszy rzut oka przypomina okres średniowiecza. Myślę że przyjeżdżając do Varanasi 50 lat temu można było zobaczyć ten sam widok, który będzie tutaj za kolejne 50 lat.
Na koniec cenna wskazówka dla podróżujących po Indiach – jeśli załatwiacie bilety na pociąg w hotelu i ktoś powie Wam, że jesteście pod numerem trzecim na liście oczekujących to nie płaćcie mu żadnych pieniędzy dopóki nie zobaczycie biletu. My zapłaciliśmy, a następnego dnia dostaliśmy bilet niepotwierdzony, z numerem oczekującym 35, 36 i 37. W związku z tym od 23:10 do 7:00 dnia następnego, podczas podróży do miejscowości Satna, gnieździliśmy się na podłodze przy pachnącej fiołkami toalecie – a nasz hotel skasował pełną cenę biletu + prawie 50% dla siebie za pośrednictwo, wmawiając nam, że jak damy konduktorowi 50INR to nam zawsze znajdzie pryczę do spania…

P