Jestem już w Polsce, w domu. Jak nigdy przedtem, z naszej małej kuchni unosi się słodki zapach kardamonu, zwiastun indyjskiej herbaty. Jak się okazało – mojej ulubionej. W pokoju zaś przyjemnie dymi kadzidło, nadając mistycznego klimatu. Czuć drzewo sandałowe. Jedną nogą jestem wciąż w Indiach, zaskoczona, jak bardzo mnie zauroczyły… Khajuraho będę wspominać nadzwyczaj ciepło. Poznaliśmy tam ludzi, którzy przyjęli nas jak swoich i skradli nasze serca.
Khajuraho – po wyszukaniu obrazów google na to hasło zobaczymy przede wszystkim dość nieprzyzwoite ikony, bazowane na podstawie Kamasutry, której ojczyzną są właśnie Indie. Ponadto kompleks świątyń liczący około tysiąca lat, został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dla nas był to również przystanek między Varanasi a Rajasthanem. Przypomnę, że z Varanasi wzięliśmy dość pechowy pociąg bez gwarantowanych miejscówek, więc gdy już dotarliśmy do Khajuraho, był to dla nas raj na ziemi!
Nie tak łatwo tam dojechać. Pociąg wysadził nas w Satnie, skąd do Kharurajo autobusy odjeżdżały dwa razy dziennie. Oczywiście byliśmy spóźnieni o jakąś godzinę na pierwszy z nich. Turyści tu nie przyjeżdżają, odradzono nam nawet brać pociąg, który dojedzie tu nocą, jednak na dworcu kolejowym znajdowała się informacja turystyczna, pierwsza z prawdziwego zdarzenia! Nie prywatna agencja, tylko faktyczna pomoc turystom! W środku siedział starszy pan, właściwie dziadek. Doradził nam dojazd do miejscowości Bamitha, do której autobusy odjeżdżały co chwilę, a stamtąd rzut beretem, tudzież tuk tukiem do celu naszej podróży. Dziaduszek powiedział poważnie ‘Chodźcie za mną’ i wyprowadził nas przed dworzec na pastwę wygłodniałych rikszarzy. Ci szybko zrozumieli, że jesteśmy pod jego opieką i to właśnie on przyjmował ataki. Szedł powoli, z poważną miną i nic nie robił sobie z tuktukarzy. Był zawodowcem, ostoją spokoju w morzu hałasów i nagabywań – nie mieli z nim szans. Gdy szedł nawet mu oko nie drgnęło! Wtem przystanął, podniósł rękę uciszając przekrzykujących się łowców pasażerów. Zamienił z jednym z nich dwa zdania . ‘Ma Was dowieźć na autobus za 70 INR i ani grosza więcej!’.
Słońce świeciło coraz wyżej i mocniej. W pociągu przemarzliśmy jednak do szpiku kości, więc żadne z nas nie kwapiło się zdjąć kurtki. Wreszcie dotarliśmy do hostelu Osaka. Jako, że przyjechaliśmy tu z polecenia właściciela hostelu w Varanasi, mieliśmy z góry ustaloną bardzo dobrą cenę 500 INR za pokój – z internetem, ciepłą wodą i ręcznikami! Polecono nam pójść na dach, gdzie przywitano nas darmowym chaiem, nieziemskim widokiem na okolicę i wreszcie upalną pogodą! Zapowiadał się cudowny wypoczynek.
Dostaliśmy też przepyszne śniadanie, a w międzyczasie zjawił się właściciel hostelu. Nie sprawiał wrażenia przystępnego. Raju (czyta się Radziu i tak o nim będę pisać), nazbyt pewny siebie, niechętnie dopuszczał nas do głosu, więc szybko dowiedzieliśmy się jaki jest wspaniały, światowy i co to nie on. Również szybko przeszliśmy do interesów, czyli co i za ile można zrobić w Khajuraho. Jeepy, tygrysy, aligatory, świątynie – wszystko nam załatwi! Po trzech tygodniach jednak byliśmy bardzo zachowawczy, przede wszystkim gdy szło o pieniądze.
Byliśmy jednak też zmęczeni, a wciąż nie spróbowaliśmy ajurwedyjskiego masażu. Radziu w moment zaaranżował nam wizytę u swojego znajomego, który na co dzień pracuje w pięcio-gwiazdkowym hotelu, ma swój salon, ale obecnie w remoncie, więc przyjmie nas u siebie w domu. Filtrowaliśmy wszystko, co mówił. Nieważne jednak, czy to była prawda czy nie. Jedźmy już wreszcie na masaż! Do tego mieliśmy marzenie zostać wymasowani jednocześnie, żeby nie tracić czasu. No problem, my friends!
Podstawowy masaż ajurwedyjski to olejowanie ciała, o czym nie mieliśmy pojęcia, więc sporym zaskoczeniem było smarowanie olejkiem prawie caluśkiego ciała, łącznie z twarzą i włosami! Na szczęście nie całego ciała, chociaż momentami było niebezpiecznie 😛 Po masażu, kobiety nieśmiało, łamanym angielskim wspomniały o napiwku. Szybko ucięły temat, gdy wszedł nasz główny masażysta. Wtedy szybko oprzątnęły stoły i uciekły do kuchni. To z nim mieliśmy się rozliczyć, a on później z kobietami. Ciekawe, czy sprawiedliwie…
Radziu przyjechał po nas i wspomniał, że zna dobre miejsce na zachód słońca. Na dwa skutery, niesamowicie tłuści, pojechaliśmy pożegnać dzień.


Khajuraho miało dla nas jednak inne plany niż szybki powrót do hostelu. ‘Macie ochotę na chai?’ – zawsze i wszędzie. Tak trafiliśmy na dworzec autobusowy, gdzie grupa chłopaków oglądała teledyski na starym telewizorze popijając herbatę. To byli Radzia znajomi, i gdy już wszyscy zostali sobie przedstawieni, każdy miał coś do pokazania na swoim smartfonie. Jeden z Radzia znajomych zajmował się wystawianiem teatrzyków kukiełkowych, a jego brat – grą na bębnach, chłopaki mieli się więc czym pochwalić. Okazało się, że ich ojciec śpiewa i że ich cała rodzina utrzymuje się z występów artystycznych. ‘To może macie chęć na przedstawienie?’.
Tym sposobem chwilę później zawitaliśmy do skromnej jednoizbowej chatki, przed którą rozbito namioty. W chacie stały dwa wielkie łóżka, zarzucone wszelkimi rzeczami, kilka krzeseł, parę półek stanowiących kuchnię i niewiele więcej. Chyba, że liczyć ośmioosobową rodzinę, która to w tej jednej izbie żyła. Gdy weszliśmy, otoczyła nas chmara młodych chłopaków. Każdy z nich popisywał się swoją znajomością języka angielskiego, adekwatną do wieku. Z tyłu, bujając niemowlę, nieśmiało zerkała na nas młoda dziewczyna. Starsza kobieta porzuciła na chwilę przygotowywanie placków ciapati, by także nas powitać. Nim się spostrzegliśmy, już ustawiono dla nas rząd krzeseł, przed którymi dumnie stanął chłopak z wielkim bębnem. Zaczął się występ. Bębniarz wygrywał rytm dwoma pałeczkami z obu stron bębna z niezwykłą zręcznością, przyspieszając i zwalniając.

Gdy tylko próbowałam zrobić mu zdjęcie, najmłodszy z chłopaków ustawiał się prosto przed kamerą w oczekiwaniu na flesz, po czym szybko i z wielkim uśmiechem na twarzy podbiegał zobaczyć efekt.

Najstarszy, głowa rodziny, pokazywał nam w tym czasie kolejne kukiełki i zabawki, które sam robi i sprzedaje. Jeszcze inny z braci, zaczął tańczyć, wyciągając nas za ręce, pokazywał nam kroki.

Tańczyliśmy, graliśmy, śmialiśmy się – w życiu nie spodziewałabym się tak sympatycznego zakończenia dnia!


Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i czas wracać do hostelu.

Nasz masażysta, z którym uprzednio Paweł jechał na motorze już dawno się ulotnił. Został więc Radziu z motorem i nasza trójka.
– No wskakujcie! – powiedział Radziu ładując się na motor.
– ??!!
– Dacie radę, cztery osoby na motorze to standard!
Tak, daliśmy radę, a ubaw był z tego niemały! W taki sposób przez kolejne trzy dni podróżowaliśmy z Radziem po całym mieście. Został naszą bułką, potem wskakiwała Kasia pomidor, ja ser i Paweł cebula! Były co prawda ze dwa momenty, kiedy Radziu polecił zejść Pawłowi, bo stała policja (a nie chciał tracić reputacji, jak twierdził), ale dwójkę pasażerów przed nosem policji już wieźć można! Azjo, kocham Cię! Podróżowanie w kanapkowym stylu tylko tam 🙂
Na miejscu kucharze czuwali, czy aby jakiś turysta nie będzie głodny. Na szczęście – bo myśmy już o niczym innym nie myśleli! Rozpalono dla nas ognicho, a chłopaki, profesjonalnie żonglując wokami, wyczarowali najlepsze curry jakie jadłam w życiu. Khajuraho, jak dobrze tu być! 🙂

Następnego dnia postanowiliśmy wstać z samego rana (guzik! zostałam w tej kwestii brutalnie przegłosowana!), aby zobaczyć świątynie o wschodzie słońca. Tu napomknę, że podróżowanie w nieparzystej grupie ludzi ułatwia podejmowanie decyzji, nawet jeśli jedna z osób ma mocne inne zdanie, na przykład na temat zapotrzebowania na sen…
Po wyjściu z hostelu przywitało nas stadko żerujących świnek, niezbity dowód na obecność większej zbiorowości muzułmanów.

Przed wejściem do kompleksu czekało już kilku przewodników, którym podziękowaliśmy. Zamiast na lekcję historii, liczyliśmy na spokojny spacer i piękne zdjęcia. Efekt poniżej





Oczywiście wyszukiwaliśmy słynnych pikantnych scen z Kamasutry i – po wielu przeczytanych opisach – byliśmy zaskoczeni, ponieważ było ich stosunkowo niewiele (gra słów uzasadniona ;)). Na niektórych świątyniach trzeba było się naszukać, na innych przedstawiono wyłącznie sceny z codziennego życia. Wszystkie płaskorzeźby łączyło jednak niezwykłe wykonanie, precyzja twórców zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wtedy przypominam sobie nasze polskie średniowieczne budowle – ciężkie kanciaste kloce bez wyrazu…



W lutym na północy Indii noce są chłodne. Słońce wstaje powoli, jakby nie do końca miało ochotę wygrzać skostniały świat, choć w południe przygrzewa do ponad 30 stopni. Wszyscy z rana spragnieni, łapią każdy promień. Wiewiórki robią to tak:

Plan na popołudnie to wycieczka do Panna National Park, gdzie podobno żyją krokodyle! Po tym z kolei Radziu zaplanował wypad nad jezioro, a wieczorem objazd po odleglejszych świątyniach, których w Khajuraho nie brakuje. Musieliśmy się więc z rana najeść i oczywiście wypić rozgrzewający chai.

Udało się dogadać z dwójką turystów z hostelu, tym samym podzielić koszty. Zaskoczył nas jednak fakt, że cała wycieczka miała się odbyć… tuk tukiem!
– Ale jak to? Tuk tukiem w sześć osób? To on nas dowiedzie do parku, a potem trekking?
– Nie, po dżungli się nie chodzi, żeby nie płoszyć zwierząt!
– A tuk tukiem już można?!
Chyba tylko traktor byłby głośniejszy niż tuk tuk! Poza tym, z naszego doświadczenia wynikało, ze tuk tuk zmieści trzy osoby, a nie pięć… Generalnie, gdy zadawaliśmy jakieś pytanie – odpowiedź brzmiała ‘No problem!’ albo ‘Possible madam!’. Życie w Indiach dla wielu jest bardzo ciężkie, nikt jednak nie traci rezonu. Hindusi wiedzą czym są poważne problemy, ale czy ciągłe zamartwianie się przyniesie jakikolwiek efekt? Pewnie jedynie pogorszy sprawę. Potrafią więc się cieszyć ze wszystkiego. Nikt nie narzeka, nie marudzi, nie przejmuje się… myślę, że mamy od nich wiele do nauczenia. Także, gdy my przeżywaliśmy, że nie mamy konkretnego planu i że nie wejdziemy do tuktuka, Radziu wsadził nas wszystkich w ten mały pojazd i co więcej, sam też się jeszcze zmieścił 🙂

Przed wjazdem do parku musieliśmy obowiązkowo wykupić przewodnika i zapłacić za wstęp i wjazd tuk tuka. Gdy tylko wjechaliśmy na teren rezerwatu, przed nami przemaszerował jeleń. Oczywiście w bezpiecznej odległości, jednak wyglądał jakby kompletnie nie interesował go ryk tuk tuka i wyłaniające się z niego stado ciekawskich głów. Był to cheetal, inaczej spotted deer, czyli jeleń w kropki, naturalnie występujący wyłącznie w Indiach.

Panna National Park zawiera w sobie rozległe tereny kanionów, które w porze mokrej są zalewane tak, że z powierzchni widać jedynie kilka wodospadów i wielką rzekę. W porze suchej poziom wody spada o kilkadziesiąt metrów i wygląda to tak

Nasz przewodnik, ranger w wieku naszych dziadków, znał angielski na tyle, żeby oprowadzać spokojnie turystów. Znał też najlepsze miejsca na zdjęcia i chętnie chwytał nasz aparat, byśmy mieli jak najlepsze wspomnienia. Pracował na bakszysz, a po hindoangielsku – baksis (tak, ‘sz’ jest dla nich nie do wymówienia, o czym warto pamiętać, starając się ich zrozumieć ;)).


Kolejnym punktem było miejsce wypoczynku gawiali (ghariali), czyli krokodyli z wąskim dziubkiem. Po drodze mijaliśmy różne gatunki antylop, których niepokoiło zatrzymywanie się tuk tuka. W jednym momencie widzieliśmy również azjatyckiego lisa – ten z kolei był wystraszony i szybko zniknął z pola widzenia.

Do gawialowego miejsca trzeba było dojechać. Okazało się, że nasz tuk tuk bez problemu może pomieścić jeszcze naszego przewodnika.

Gawiale żyją wyłącznie w Azji południowej, głównie w Indiach i są gatunkiem krytycznie zagrożonym wyginięciem. Gdy nadjechaliśmy na miejsce zobaczyliśmy puste skały, kiedy nagle Kaśka coś wypatrzyła! Ranger był przygotowany i z kieszeni na plecach wyczarował lunetkę. Tak! Piękny gharial wygrzewał się na skale! Doskonale się kamuflował, z daleka bardzo ciężko było go wypatrzeć.

Uwielbiam obserwować zwierzęta w ich naturalnym środowisku, widzieć, że mimo wszelkich krzywd ze strony człowieka wreszcie ktoś dał im ostoję, rezerwat, w którym odnalazły spokój. Właściwie jesteśmy im to winni. Panna National Park jest domem wielu ciekawych gatunków zwierząt. Moi faworyci to szczekający jeleń i jaszczurka monitor 😉

Na początku żałowałam, że przyjechaliśmy tu właśnie w porze suchej, kiedy to cały park był w kolorze piasku, a suszę czuć i widać na każdym kroku. Gdy przychodzą deszcze, cały krajobraz staje się z kolei bujnie zielony. Jednak tylko w tym czasie mieliśmy szansę zobaczyć krokodyla – po raz pierwszy w życiu każdego z naszej trójki.
Pożegnaliśmy naszego rangera i ruszyliśmy poplażować! W połowie drogi, dwójka turystów którzy podróżowali z nami, stwierdziła, że jednak nie zdążą z nami na plażę. Byliśmy wtedy po środku niczego, daleko od miasta, w dodatku jadąc w zupełnie innym kierunku. Ci turyści byli jednak Hindusami, więc podczas gdy my mieliśmy stos myśli pod tytułem ‘I co teraz?!’, ‘Co za ludzie, że nie potrafili tego przewidzieć!’ i ‘Świetnie, że musimy przez nich wracać!’ oni mieli w głowie jedynie ‘No problem!’. Po chwili z naprzeciwka pojawił się tuk tuk. Nasi Hindusi zatrzymali go i przedstawili sprawę, oczywiście nie było żadnego problemu, żeby się zabrać. Nawet mimo faktu, że naliczyłam w tym tuk tuku 12 osób! Wszyscy się jednak dali radę jeszcze trochę ściaśnić, by zmieściły się kolejne dwie. Tyk tuk niczym kapelusz magika… Nie ma takiej ilości Hindusów, która by się tam nie zmieściła! Odjeżdżając zobaczyliśmy, że z tyłu na to wszystko wystawały wielkie wory ryżu…


Gdy dojechaliśmy na plażę, okazało się, że jej w zasadzie nie ma. Jest jednak łódka, którą można dostać się na drugi brzeg, a po drodze wykąpać lub.. połowić ryby. Radziu jako znawca każdego tematu, wyjął wędkę z zamiarem złowienia kolacji. Wszystko zupełnie rozmijało się z naszą wizją popołudnia, właściwie byliśmy mocno zawiedzeni, że sprawy mają się tak a nie inaczej… I znów – zamiast cieszyć się chwilą, Europejczyk wymyśla problemy. Bo plaży nie ma, bo są miejscowi, to biała kobieta się nie rozbierze, jak się nie rozbierze to za gorąco, a to się nie opali… same problemy! A Hindus pomyśli jedynie – ‘No problem my friends!’. I dzięki temu spędziliśmy naprawdę fantastyczny dzień. Tak, Indie nauczyły nas wiele 🙂
Zaraz za Radziem wskoczyliśmy do łódki.

Radziu wyczarował ciasto i już łowił kolację… a przynajmniej się starał. W połowie drogi chłopaki wymyślili, że czas na kąpiel. Z Kasią grzecznie podziękowałyśmy, ale nasz tuk tukarz, Aczi i Radziu zaczęli się rozbierać. Na tyle niefortunnie, że Aczi’ego telefon wpadł do wody i próbując go łapać, skąpał się cały w ubraniu. Facet nie wzbudzał sympatii, był prostym człowiekiem, głośnym i według europejskiego myślenia generalnie ‘narzucającym się’. Jak o tym pomyślę teraz, to wstyd mi za to, że człowiek zawsze musi drugiego oceniać, często krzywdząco, zupełnie bezpodstawnie.
Aczi wyraźnie się zmartwił. Miał stary poniszczony telefon, teoretycznie niewielka strata. Jednak nie każdy, tak jak u nas, jest w stanie pozwolić sobie od razu na nowy. 1/3 mieszkańców Indii nie ma telefonu komórkowego (to wcale nie najgorsze statystki, dla kontrastu ponad połowa wszystkich Hindusów nie ma toalety). Aczi do końca dnia bardzo się starał cały czas uśmiechać, jednak widać było, że posmutniał. Udało mi się z nim trochę porozmawiać. Ma dwójkę dzieci, które kocha pod niebo. Z ogromną dumą opowiadał jakie jego starszy, czteroletnie synek, zna słowa po angielsku, że śpiewa cały alfabet i potrafi już liczyć! Pytałam go też o pracę – w tuk tuku spędza dwanaście godzin każdego dnia, 300 INR płaci za jego wynajem, 200 za benzynę, reszta, o ile jest, idzie dla niego. Jego największe marzenie to uzbieranie wpłaty, by móc wziąć kredyt pod własny tuk tuk. Mógłby wtedy więcej zarabiać i może nawet posłać dzieci na studia!
Dobiliśmy do brzegu, czas wysiadać! Na drugim brzegu już czekają pasażerowie i…motor. No problem my friends 🙂

Na drugim brzegu Radziu złapał młodego chłopaka z workiem mini rybek i zabrał jedną na przynętę. Teraz na pewno się uda!

A tu proszę, oto okolica

W pewnym momencie wypatrzyliśmy węża. ‘Złowimy go!’ wykrzyknął Radziu. Wymieniliśmy z Pawłem spojrzenia… ‘To proste, patrzcie!’. I patrzeliśmy jak Radziu z wędką rzucał haczykiem w węża, którym miał jednak zupełnie inne plany, głównie by się schować. Radziu był niepocieszony, okazało się, że nie jest wcale taki idealny, a nawet, że jest sympatyczny.
Czas na nas! Znów przeprawiliśmy się łódką, dzwoniąc na utopiony telefon Acziego. Miał zajęte, pewnie jakiś rybs dzwonił do swej ukochanej pani ryby! Nawet przygnębiony Aczi musiał się na to wszystko roześmiać 🙂 Radziu twierdził, że wyłowienie telefonu musiało być banalne i że on by go na pewno złapał. ‘Macie jednego rupiaka? Bez problemu go wyłowię!’. Kaśka wyczarowała monetę i na sygnał Radzia rzuciła ją do wody, ten skoczył na całkiem imponującą ‘bombę’ i wypłynął z niczym. ‘Musiała tonąć pionowo, pewnie jak Twój telefon’ – nie tracił rezonu Radziu 🙂

W drodze powrotnej odkryliśmy kolejną kulinarną ciekawostkę. Na mijanym bazarze, dziewczynki sprzedawały waternuts – orzechy wodne. Tak, rosnące w wodzie 😛 Całkiem smaczniutkie 🙂

Po powrocie do Khajuraho Radziu odłączył się od nas, a my korzystając jeszcze z powoli kończącego się dnia, pojechaliśmy oglądać świątynie.




W ostatniej ze świątyń spotkaliśmy młodego chłopaka. Aczi mówił, że go zna i że to poczciwy chłopak. Pytał czy nie chcielibyśmy, by oprowadził nas po starym Khajuraho, miejscu, gdzie mieszka 4000 osób z niskich kast. Nie mieliśmy tego dnia ze sobą już żadnych pieniędzy, więc podziękowaliśmy. Chłopak nalegał, zapłatą będzie dla niego lekcja angielskiego z nami.
Mówił ciekawie, w poprawnym i zrozumiałym angielskim. Opowiadał, że żyją tam głównie rolnicy, że poza ryżem, uprawia się pszenicę, dużo ziemniaków i kukurydzę. Wiele wejść do domów miało bardzo nisko drzwi – tak, by wchodząc pokłonić się domowi, okazać szacunek gospodarzom. Przed wejściem do domu, w którym dopiero co zamieszkali młodzi po weselu, maluje się na niebiesko ich imiona. Zobaczyliśmy piękne kawałki świątyń, leżące w gruzowiskach. U nas na pewno miałyby miejsce w muzeum.


Gdy przechodziliśmy koło szkoły, powiedział, że możemy wejść zobaczyć jak to wygląda w środku. Tam czekał już nauczyciel. Szkołę stanowił piękny, dobrze wyposażony budynek, dar holenderskiej fundacji. Dzieci wyposażono w krzesła, ławki, książki, a nawet rowery, by mogły dojeżdżać z daleka. Nauczyciel był gotowy od razu przyjąć od nas darowiznę. Opowiedzieliśmy potem o tym Radziowi, że może pomógłby nam kupić rower dla tej szkoły, bo tego właśnie brakowało. Radziu zdenerwował się na Acziego, że nas tam zaprowadził, rzekomo szkoła to jedynie szopka do wyciągania pieniędzy od turystów i guzik z tego idzie na dzieci. Nie chciało mi się wierzyć, jednak wiedzieliśmy już, że Radziu jest w porządku, nie mieliśmy podstaw mu nie wierzyć, a wielokrotnie w Indiach spotkaliśmy się z oszustwami. Świat jest trudny.
Słońce zaszło, podziękowaliśmy chłopakowi. Przechadzka po starym Khajuraho była ciekawym doświadczeniem… Mieliśmy przy sobie jedynie jakieś zaplątane jedno euro. Chociaż tak mu podziękowaliśmy.
Aczi odwiózł nas do hostelu. Za dzisiejszy dzień rozliczaliśmy się z Radziem, ciekawa jestem, jaką część dostał Aczi za swoją pracę. Nie wołał żadnego napiwku, w przeciwieństwie do wielu Hindusów. Jedyne co, to chciał abyśmy rano wpadli do niego do domu na herbatę. Byłoby mu bardzo miło nas gościć.
Przez cały dzień niewiele jedliśmy i teraz, po powrocie, mocno to odczuwaliśmy. Po drodze minęliśmy bazar pełny cudownych zapachów i jak tylko wróciliśmy do hostelu, polecieliśmy z powrotem, by spróbować lokalnych specjałów. Razem z nami poszedł Radzia brat, pomógł nam się odnaleźć wśród groma serwowanych dań. Między innymi, po raz pierwszy spróbowaliśmy azjatyckich pierożków momos.


Niedługo potem zjawił się Radziu, także na kolację. Najedliśmy się wszyscy pysznie, pozostało tylko jedno – masala chai! Indyjskiej herbaty zawsze było nam mało. Radziu zaoferował, że zawiezie nas na najlepszy chai w Khajuraho! Wpakowaliśmy się całą kanapką na jego motór, a gdy zajechaliśmy okazało się, że niestety, ale jest już zamknięte. Wciąż jesteśmy w Indiach więc ‘No problem my friends!’. Radziu zaprosił nas na herbatę do siebie do domu.
Radziu mieszkał z czterema siostrami, czterema braćmi, rodzicami, a także dwójką bliźniąt z małżeństwa jego siostry. Wraz z mężem wyjechali do ‘dużego miasta’ i nie mieli czasu wychowywać dzieci. Owy mąż najwyraźniej był znacznie lepiej usytuowany. W całym domu wisiało mnóstwo jego zdjęć (zamiast, dajmy na to, dzieci). O tym jednak w drugiej części.
Ugoszczono nas naprawdę miło. Radziu mieszkał z bratem w pokoju, wyciągnął swój album ze zdjęciami, a w tym czasie dziewczyny uwijały się i przynosiły cudownie pachnącą herbatę i domowe przekąski. Dziewczyny nie mówiły po angielsku. Radziu przedstawił nam Kuspu, która robiła piękne mehendi – zdobienia rąk i nóg henną. Od razu zaproponowała nam malowanie. My oczywiście nie chciałyśmy robić problemu, ale Hindusi są bardzo gościnni i szczerzy i dla nich to tylko przyjemność. Kuspu wzięła nas do innego pokoju i w pół godziny wyczarowała prawdziwe cuda.




Dziewczyny kazały obiecać, że jutro też przyjedziemy i jako, że Kuspu potrafi robić makijaże, miała zamiar wyszykować mnie i Kasię tak, jakbyśmy szły na hinduskie wesele. Nie mogłyśmy przegapić takie okazji! Ale to w ‘Khajuraho – część 2’! 🙂