O czym będzie ten post? O spotkaniu po latach, o hinduskich potrawach i ich jedzeniu, o Bollywood, o ulicy iMax oraz tym razem wyjątkowo o hindusach, którzy nie chcą od nas pieniędzy. Innymi słowy – czytając ten post możecie w doskonały sposób spożytkować kilka minut z Waszego czasu pracy 🙂
Ranjita poznaliśmy w Helsinkach jakieś cztery lata temu. Przez prawie trzy miesiące mieszkaliśmy w jego mieszkaniu przy ulicy Tuhkimontie. Oboje bardzo miło wspominamy ten czas, a jako że Ranjit urodził się w Indiach, które raz w roku zwykł odwiedzać, napisaliśmy do niego tuż przed wyjazdem z Polski. Ciekawym zbiegiem okoliczności zaplanował tegoroczną podróż w bardzo podobnym terminie co my. Nie mogliśmy odmówić sobie spotkania z prawdziwą hinduską rodziną, mimo że Hyderabad nie jest ani trochę turystycznym miejscem i nie był nawet w okolicy miast, które planowaliśmy zobaczyć. No cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze. Kupiliśmy bilety lotnicze z Dehli do Hyderabadu, a Ranjit wraz z siostrą przyjechali po nas samochodem na lotnisko. Nie widzieliśmy się od naszego pobytu w Finlandii i również niewiele od tej pory rozmawialiśmy. Było więc co opowiadać.
Przylecieliśmy około 9:00 rano, więc dzień należało zacząć od śniadania. Ranjit ma dom około położony około 70km od Hyderabad w okolicach Kadthal, gdzie już czekała na nas jego mama z tysiącem pomysłów na lokalne potrawy. Po drodze zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, żeby dokonać niezbędnych zakupów. Wnioskując po reakcji lokalnej ludności, prawdopodobnie żadna biała stopa nigdy wcześniej tam nie stanęła. Obserwowali nas dosłownie wszyscy. Gdy już oswoili się z naszym widokiem, zaczęły się pierwsze prośby o zdjęcia i po woli wszyscy zaczęliśmy wzajemnie oswajać się ze swoją obecnością.
Ranjit wraz z siostrą kupili na początek mnóstwo warzyw, a później zapytali nas czy wszyscy jemy mięso. W Indiach praktycznie nie jada się mięsa, więc nie jest to tak oczywista sprawa. Żyje tu mnóstwo muzułmanów, którzy nie jedzą świń i oczywiście jeszcze więcej wyznawców hinduizmu, którzy nie jedzą krów. Dlatego jeśli już w menu pojawia się mięso to jest to drób. Ranjit wyjaśnił nam również dlaczego hindusi nie jedzą krów – ponieważ zaraz po urodzeniu pijemy mleko matki, a przez resztę życia pijemy mleko krów. Zjeść krowę to tak jakby zjeść swoją matkę. Krowy mleczne zazwyczaj mają właściciela, ale gdy już przestaną dawać mleko, zostają puszczone wolno. Spotykamy ich całe mnóstwo zarówno w miastach jak i na wioskach.
Ale wróćmy do naszej opowieści. Widać że Ranjit chciał nas ugościć mięsem, więc oczywiście przytaknęliśmy. Poszliśmy więc do niewielkiego sklepu przy drodze, gdzie sprzedawano żywe kury za 130INR. Ale siostra Ranjita nie planowała kupić żywej, więc zamówiła gotowe mięso. Sprzedawca poszedł na zaplecze i przyniósł dwie żywe kury. Zanim zrozumieliśmy co się dzieje, poderżnął nożycami gardło jednej z nich i wrzucił ją do beczki. Po chwili zrobił to samo z następną. Szamotały się jeszcze przez kilka minut. Ranjit wyjaśnił nam, że jesteśmy w dzielnicy muzułmańskiej i ten człowiek nie zabije kury w inny sposób – musi być halal. Czyli zamiast zabić kurę, sprzedawca wykrwawił ją w beczce, tak żeby nie zabrudziła mu sklepu…
Gdy hałas w wiadrze ucichł, mężczyzna wyciągnął jedną, całkowicie oblepioną krwią kurę i zaczął ją oprawiać. Trzeba przyznać, że miał wprawę, ponieważ otrzymaliśmy gotowe dwie kury pokrojone na kawałki w krótszym czasie niż trwało rytualne wykrwawianie w wiadrze. Dostaliśmy również żołądki, serca i wątroby. Całość elegancko do plastikowego worka i jedziemy na obiad (mimo że nikt już nie miał wtedy ochoty na mięsną ucztę). Wegetarianizm nie jest taki zły, a to był jedyny raz gdy w Indiach jedliśmy mięso.
Niemniej jednak siostra i mama Ranjita wiedziały co zrobić z kurami. No i chcąc nie chcąc było przepysznie. Przygotowanie kury jednak chwilę trwa, więc ucztę zaczęliśmy od naleśników z mąki ryżowej.
Warto zaznaczyć, że mama Ranjita jest wegetarianką. Kurę przygotowała więc siostra. Na początek pikantna marynata ze sproszkowanego chili, curry i innych przypraw.
Zielone papryczki chili są podobno w Indiach tymi najostrzejszymi. Wyjątkowo ze względu na nas, tym razem do głównego dania przeznaczono ich celowo o połowę mniej niż normalnie…
Po przysmażeniu tak wyglądającej zaprawy wraz z kurczakiem na głębokim oleju, przyszedł czas na zioła. Dodano więc znowu o połowę mniej niż zwykle – czyli zaledwie wiaderko świeżej mięty i kolendry. Gdy z Anną mamy w domu pęczek kolendry to zazwyczaj zjadam go sam w ciągu miesiąca, bo pani nie przepada. O mięcie nie wspomnę. Tutaj poszło po kilka pęczków jednego i drugiego za jednym zamachem.
Całość dusiła się prze dobre pół godziny.
Po duszeniu trzeba było wszystko podsmażyć i dodać garam masala – każde garam masala ma inny, wybrany przez kucharza skład. Tym razem był to kmin, czosnek, pieprz, kurkuma, kardamon i kilka innych, których nazw nie znamy. Wszystko rzecz jasna w ilościach hurtowych.
Nadszedł czas na ucztę. Nie będę oczywiście kłamał, że nie było ostre bo było, aczkolwiek wszyscy spodziewaliśmy się, że będzie niejadalne ze względu na samo chili i choćby ilość mięty, która znalazła się w garnku. Nic bardziej mylnego. Było doskonałe. Paliło przełyk, ale wspólnie stwierdziliśmy, że nie jedliśmy w Azji nic lepszego i może być ciężko, żebyśmy kiedyś jedli. Mi możecie nie wierzyć, ale Anna, która ze smakiem zjadła wiadro chili z miętą i kolendrą jest żywym dowodem prawdziwości moich słów.
Główne danie podano z przygotowanym wcześniej biryani – muzułmańską potrawą z ryżu. Użyty został ryż basmanti, który jest kilkukrotnie droższy niż ryż używany na co dzień przez hindusów. Basmanti przygotowuje się tu na specjalne okazje. A to najwyraźniej była taka okazja.
W południowych Indiach nie używa się sztućców. Jedzenie jest darem od Boga, a wszyscy chcą być jak najbliżej niego – bez pośredników takich jak widelec. Wbrew pozorom jedzenie rękoma to nie taka prosta sprawa. Ranjit potrafi zjeść w ten sposób nawet płynny jogurt, ale my musieliśmy się trochę nagimnastykować. Jemy tylko prawą ręką i nie całą dłonią, lecz tylko palcami. Środek dłoni jest już na to zbyt brudny.
Ranjit ma dom na nowiutkim osiedlu – Butterfly City. Niedawno ukończył budowę i dosłownie dwa dni przed naszym przyjazdem kupił meble. Osiedle jest ogrodzone i strzeżone przez całą dobę. Dodatkowo, mimo że jeszcze prawie nie ma tam mieszkańców, to jest już gotowa infrastruktura – przychodnia lekarska, szkoła, siłownia, basen, salon gier… Ludzie nie muszą się stąd nigdzie ruszać, tym bardziej, że większość atrakcji jest całkowicie darmowa. Główne biuro samo w sobie robi wrażenie. Zaraz obok jest jeden z basenów, a w środku można pograć w tenisa stołowego i oddać się innym rozrywkom. Wszystko jest całkowicie nowe i dodatkowo co chwila czyszczone.
Warto zaznaczyć, że nie jest to osiedle bogaczy, lecz tzw. klasy średniej. W Indiach nie brakuje biedy, ale nie brakuje również bogactwa. Podobno 200mln mieszkańców to autentyczni milionerzy. Oni jednak nie kupują domów 70km od miasta, tylko w okolicach centrum za dużo większe pieniądze.
Po zapoznaniu ze wszystkimi dostępnymi atrakcjami, po powrocie do domu nadszedł czas na podwieczorek. Obowiązkowo masālā ćāy (gorąca herbata z przyprawami i mlekiem) oraz słodki makaron smażony z orzechami i zalany czymś białym.

Do tego zadowolona i piękna kobieta u boku. Czego więcej chcieć od życia i wakacji?

Pod wieczór spróbowaliśmy również pieczonego korzenia.. niestety nie wiemy dokładnie jakiego (jakoś tak nie możemy spamiętać lokalnego nazewnictwa..), ale smakowało dokładnie tak jak wyglądało, więc wszystkim zainteresowanym raczej odradzam.

Mama Ranjita jest wierzącą osobą, więc przygotowała w domu niewielki ołtarzyk, przy którym często siadała, zapalała kadzidła i świece.


Wieczorny spacer po osiedlu to zazwyczaj spotkanie z wieloma egzotycznymi stworzeniami. Tym razem nie było aż tak orientalnie jakbyśmy chcieli, ale i tak lepiej niż w Europie 🙂




Podczas spaceru Ranjit podszedł do jednego ze strażników i o coś spytał. Po chwili wyraźnie otrzymał pozytywną odpowiedź. Zaproponował nam wieczorne kino – Bollywood. Okazało się, że o 21:00 był seans w pobliskim miasteczku, około kilometra drogi od nas. Nie zastanawialiśmy się zbyt długo. W kinie byliśmy jedynymi widzami. W pierwszych rzędach stały drewniane ławki, w kolejnych drewniane krzesełka, a kawałek dalej już luksusowe krzesła rodem z autobusów MPK. Zajęliśmy luksusowe miejsca za 50INR. Przed filmem pokazano kilka reklam odstraszających od papierosów i alkoholu. Również podczas seansu, gdy gdzieś na filmie pojawiała się butelka z alkoholem, w dolnej części ekranu pojawiał się angielski napis wspominający o jego szkodliwości. Sam film był oczywiście w hindi. Do tego był to film typu love story, więc ze względu na zawiłość fabuły Ranjit często musiał nam wyjaśniać o co chodzi. Mimo kilku nieporozumień, film pt. „Nenu Sailaja” był naprawdę zabawny. Polecam wszystkim na jakiś nudny, zimowy wieczór. Bo tam u Was chyba teraz jest zimno, prawda?
Rano zjedliśmy szybkie śniadanie i we troje z Anną i Kasią złapaliśmy lokalny autobus do Hyderabad. Mieliśmy chwilę na zwiedzanie parku Lumbini. Hyderabad jest jednym z mniejszych indyjskich miast – ma zaledwie 8mln mieszkańców. Z dworca głównego dojechaliśmy rykszą do parku, który okazał się być jednym z niewielu spokojnych miejsc w mieście. Warto zaznaczyć, że nawet przed wejściem do parków miejskich, w Indiach trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa, która niejednokrotnie jest bardziej dokładna niż na lotniskach. Mieliśmy ze sobą plecak z laptopem i aparatem, więc nie chcieliśmy zostawiać go w depozycie. Dziewczynom udało się wnieść go do środka po uprzednim wypakowaniu wszystkiego podczas kontroli i uruchomieniu każdego sprzętu. Każde z nas dodatkowo było sprawdzane wykrywaczem metalu. To samo miało miejsce w wielu innych miejscach takich jak świątynie w Dehli i Hyderabadzie. W Dehli ochrona znalazła nawet moje ściśle tajne skrytki na paszport i pieniądze, których nie znaleziono jeszcze na żadnym lotnisku. Tego typu kontrole i zakazy wnoszenia czegokolwiek, są związane z zamachami bombowymi z 2009 roku. Kilka bomb wybuchło wtedy w miejscach, które teraz odwiedzaliśmy.

W parku wzięliśmy prom do znajdującej się na pobliskim jeziorze rzeźby przedstawiającej Buddę. Rzeźba jest o tyle wyjątkowa, że wykuto ją z jednego kawałka skały, a jest wysoka o ile dobrze pamiętam na 16 metrów. Podobno podczas transportowania jej na środek jeziora miał miejsce wypadek i rzeźba zatonęła. Gdy po jakimś czasie została wyciągnięta na powierzchnię, była już całkiem zielona i wymagała odnowienia.


Wysepka jest bardzo mała. Na samym środku stoi Budda, a w około rosną różne drzewa i kwiaty. Naszą uwagę przykuł kwitnący tamaryndowiec. Dwa lata temu przywieźliśmy z Tajlandii dwie pestki tamaryndowca i z obu wyrosły drzewka. Ten gatunek jest o tyle ciekawy, że jego liście zamykają się na noc i otwierają w ciągu dnia. Jak widać, już niewielkie drzewo jest w stanie wypuścić kwiaty.

Nie obyło się bez zdjęć z białasami. Tym razem Anna z miejsca dostała na ręce cudze dziecko.

Przy wyjściu z parku czekał na nas Ranjit. Podjechał rykszą (tuk-tukiem) z mieszkania swojej siostry, położonego 8km dalej. Kierowca zaczekał aż wyjdziemy i zabrał naszą czwórkę, trzyosobowym pojazdem. Wtedy ku naszemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że ryksze mają taksometry. Za 8km Ranjit zapłacił około 100INR. My za każdym razem musimy negocjować cenę przed przejazdem i 100INR zapłacimy za dwa, może trzy kilometry, podczas gdy hindusi mogą objechać za tyle samo pół miasta. Nie są to duże pieniądze, ale sam fakt, że z białego trzeba wyssać każdą złotówkę po prostu wkurza. Obecnie w ramach protestu jeździmy tylko lokalnymi autobusami.
Ranjit zabrał nas prosto do lokalnej restauracji. Serwowano tam tylko jeden, w pełni wegetariański zestaw potraw. Obowiązywała zasada all-you-can-eat, czyli płacimy raz ustaloną kwotę, a na naszych talerzach co chwila pojawiają się dokładki, aż nie będziemy mieć dość. Wszystko to oczywiście przy użyciu rąk.



Z pełnymi brzuchami kontynuowaliśmy zwiedzanie Hyderabadu. Weszliśmy na pobliskie wzgórze, na którym wybudowano świątynię z białego marmuru. Aparaty i inny sprzęt elektroniczny wzbronione. Na ścianach świątyni przedstawiono wiele scen religijnych, które dzięki Ranjitowi w końcu byliśmy w stanie zrozumieć. Opowiadał nam o hinduizmie i opisywał szczegółowo, za co odpowiedzialni są kolejni bogowie. Jest ich jednak tyle, że nie byliśmy w stanie spamiętać wszystkiego.
W większości świątyń, które odwiedzaliśmy, znajdowały się tace z kolorowymi i pachnącymi substancjami, którymi hindusi malują sobie kropki na czołach. Tym razem znaleźliśmy pięknie pachnącą pastę zrobioną z drzewa sandałowego. Efekty widać poniżej…

Przemierzając dalej ulice Hyderabadu, Ranjit wypatrzył na drzewie owoce guawy i nie mógł się nadziwić, że nigdy ich nie jedliśmy. Po chwili znalazł więc odpowiedniego sprzedawcę, sprawdził czystość jego noża i zamówił dla nas po jednym owocu.

Idąc dalej trafiliśmy na świątynię Hanumana – boga odpowiedzialnego za siłę. Przedstawiany jest jako pół-człowiek, pół-małpa.
Nieopodal było stoisko z trzciną cukrową, którą doskonale pamiętamy z Tajlandii. Ciężko sobie odmówić tak słodkiego soku.

W Hyderabad byliśmy tylko jeden dzień, więc nie byliśmy w stanie zobaczyć wszystkich zabytków. Wszędzie było już daleko, zbliżał się zmierzch, a do naszego autobusu jeszcze ponad trzy godziny. Co należy zrobić w takiej sytuacji?
– idziemy do iMax – powiedział Ranjit.
I tak oto trafiliśmy do kina iMax, które w Hyderabadzie postawiono przy ulicy o nazwie… iMax Road. Tak właśnie obejrzeliśmy „Gwiezdne Wojny”. Czym seans różnił się od typowego seansu w Polsce? Zauważyliśmy przede wszystkim, że:
– film był w języku angielskim i nie było żadnych napisów
– widzowie wydawali okrzyki radości (np. gdy na ekranie pojawił się Harrison Ford) i bili brawo (np. gdy powiedział „Chewy, we’re home”)
– na sali byli rodzice z płaczącym dzieckiem w wieku około 2-3 lat
– w połowie każdego filmu jest dziesięć minut przerwy
Po tym trójwymiarowym doświadczeniu, nadszedł czas na kolację. Jednak wcześniej należało umyć ręce, więc skierowaliśmy swoje kroki do toalety, gdzie poznaliśmy kilka ważnych zasad prawidłowego korzystania z toalety:

Zaraz po wyjściu chwila przerwy na zdjęcie. Normalnie, wszystkie sławy tak mają.

Aż w końcu dotarliśmy do węzła gastronomicznego.


Ranjit odwiózł nas rykszą na przystanek, z którego w ciągu godziny miał ruszyć nasz nocny autobus do Hospet. Czas się pożegnać. Mieliśmy spotkać się następnego dnia w Hampi, ale jednak tylko nam udało się dostać na miejsce. Ranjit ostatecznie wylądował na weekend w Goa, a jego rodzina została w Hyderabad.

Dzięki temu krótkiemu spotkaniu zobaczyliśmy życie w Indiach z innej perspektywy, poszliśmy do wiejskiego kina na Bollywood, spróbowaliśmy prawdziwych domowych specjałów, poznaliśmy lokalne środki transportu i przede wszystkim odwiedziliśmy starego znajomego na drugim końcu świata i miło spędziliśmy czas z nim i jego rodziną. Najcenniejsze co nam zostaje z podróży to nawiązane znajomości i wspomnienia ludzi, których spotkaliśmy i z którymi w jakimś stopniu dzieliliśmy naszą podróż.
Jesteśmy z Anną parą od czasu spotkania w Finlandii. Do tego spotkania nie doszłoby, gdyby Ranjit nie przygarnął nas obojga do swojego mieszkania za pół darmo. Dzięki niemu dostaliśmy się wtedy również razem do Estonii i Szwecji. Wtedy zaczęliśmy z Anną nasze pierwsze, wyjątkowe podróże. A teraz, po czterech latach udało nam się odwiedzić Ranjita po raz kolejny – i to w miejscu, w którym się urodził.

P