Dzsiejszy post gościnnie przygotowala nasza towarzyszka podróży – Kasia 😉 Miłej lektury!
Po wizycie u Ranjita udaliśmy się nocnym autobusem do Hospet. Dotarliśmy na miejsce około godziny 6 rano. Udało nam się ujść 2 kroki nim „zaatakowali” nas rikszarze. Cohyba, żadne z nas nie miało zbyt wiele siły na długie targowanie, więc wzięliśmy co było i ruszyliśmy w kierunku Hampi. Kierowca podwiózł nas pod samą świątynię Virupaksha… robiła wrażenie. Było zbyt wcześnie, więc zwiedzanie zostawiliśmy na później, za to udaliśmy się z bagażami nad rzekę. Hampi jest nią przedzielone. Kiedyś istniał most łączący dwa brzegi, lecz został zniszczony i teraz trzeba korzystać z łodzi, by dostać się na drugi brzeg (oczywiście za pieniądze).
Nim jednak nasz transport przypłynął, musieliśmy czekać prawie godzinę. Nie był to jednak stracony czas. Z samego rana nad rzekę przychodzą hinduscy chłopcy i mężczyźni dokonać toalety.
Z zaciekawieniem obserwowaliśmy to wszystko. Młodzi chłopcy dokładnie myli zęby, kark, uszy i zakładali czyste koszule. Starsi mężczyźni cali wskakiwali do wody. Wszyscy razem się myją, obok zaraz będą pływać łódki, kobiety robić pranie…czy tak można? Można bo na to wszystko nagle na kamiennych schodach pojawił się słoń ze wspomnianej wyżej świątyni i dołączył do wspólnej kąpieli
Po przeprawie na drugą stronę zaczęliśmy poszukiwanie noclegu. Jak się okazało, już nie jesteśmy jedynymi turystami w okolicy i raczej najemcy nie będą o nas aż tak walczyć. Hampi okazało się (jak do tej pory) jedyną miejscowością w jakiej byliśmy, gdzie turystów było więcej niż mieszkańców. Po odwiedzeniu kilku miejsc zdecydowaliśmy się na miły domek z leżanką przed wejściem.
Większość noclegów to również restauracje, więc my usiedliśmy w naszej w oczekiwaniu na pokój…
Po otrzymaniu pokoju szybkie rozpakowanie i w drogę, czas zobaczyć okolicę Podpytaliśmy opiekunów pensjonatu co i gdzie można zwiedzić. Plan ustalony, idziemy zobaczyć Monkey Temple. Trasa okazała się prowadzić wzdłuż głównej drogi – nic przyjemnego iść asfaltem w temp. około 30 C między pędzącymi samochodami, motorami i rikszami. Gdzieś w połowie drogi Ania zaczepiła panie pracujące na plantacji ryżu o drogę. A propos ryżu, czy wspomniałam, że Hampi jest usiane takimi plantacjami? Są na każdym kroku i wyglądają pięknie. Po otrzymaniu instrukcji ruszyliśmy w dalszą drogę, ale już między skałami i z dala od ulicy i jak się też potem okazało – ludzi 😉
Na początek minęliśmy ogromną plantację bananowców.
Potem zaczęły się kaktusy i skały z napisami… W większości miejsc zawsze opisy są w 2 językach… tu akurat zapomnieli dodać objaśnienia po angielsku, a my po już prawie godzinnym spacerze w słońcu, z małą ilością wody i brakiem perspektyw na znalezienie drogi…szliśmy dalej za strzałkami w dobrych nastrojach 😉
Gdy udało nam się opuścić skały wyszliśmy na drogę, by zapytać o wejście na szczyt i w końcu dotrzeć na miejsce. Tym razem panowie na skuterach nie byli pomocni i nie bardzo wiedzieli o co nam chodzi, mimo, że staliśmy pod właściwą górą 😉 Uznaliśmy, że jeszcze przejdziemy kawałek do wioski, którą było widać a potem się pomyśli. No to doszliśmy do… opuszczonej wioski… widok jak z horroru tylko, że za dnia.
Nagle jest nadzieja, widzimy zaparkowany samochód i ludzi wychodzących z budynku. Wskazali nam drogę „w górę po kamieniach”. Skoro udało nam się dotrzeć aż tu… to chyba gorzej już nie będzie 😉 I całe szczęście nie było
Dotarliśmy na szczyt.
Oczywiście nie zabrakło „plis, photo”
Ja się potem okazało droga którą przyszliśmy była mało turystyczna i znali ją raczej tylko miejscowi. Mogliśmy się tego domyślić zaraz po tym jak odkryliśmy piękne i równe schody prowadzące do świątyni
Nasze pierwsze kroki zaraz po zejściu skierowane były w kierunku kokosa. Chyba, już dawno mi tak nie smakował
Po takim spacerze jedyne czego pragnęliśmy to złapać autobus do miasta. Udało się bez większych problemów. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tej lewej strony…nawet drzwi do autobusu nie są tam gdzie powinny 😉
Szybkie uzupełnienie energii…
..łyk kawy i herbaty…
…coś słodkiego…
…i można iść na zachód słońca nad rzekę.
Następnego dnia przeprawiliśmy się na drugą stronę by trochę pozwiedzać świątynie. Wszędzie gdzie się nie ruszmy towarzyszą nam krowy
Kupiliśmy bilety na wejście, jakieś 15INR od osoby + 50INR extra za aparat. Zaraz po przekroczeniu progu nasze kroki skierowały się w lewo ku słoniowi Wszyscy chętnie wrzucali mu monety do trąby, które on następnie oddawał opiekunowi, a dobroczyńcę błogosławił.
Po odejściu od słonia zaczepił nas autoryzowany przewodnik 😉 Dogadaliśmy cenę i trochę nam poopowiadał przez 40 min. Pokazał załamujące się światło i poopowiadał o Bogach… i jakoś zleciało. Potem sami wybraliśmy się na jeszcze jedną rundkę żeby porobić zdjęcia. Oczywiście nie obyło się bez „plis, photo”
Małpy są tu karmione 3 razy dziennie, więc nie mają potrzeby ruszać się zbyt daleko 😉
Coraz częściej w tych rejonach proszą nas o zrobienie im zdjęcia niż o zdjęcie z nami 😉
Mnisi też byli nami zainteresowani 😉
A to już tak na sam koniec… 😉
Nasze kolejne kroki skierowane były w poszukiwaniu kokosa … daremnie
Uzupełniliśmy wodę i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Miasto praktyczni jest usłane starymi budowlami i świątyniami.
A w środku ogromny posąg boga Ganesha.
Hindusi bardzo często przystrajają swoje samochody… ale to już lekka przesada 😉
Następnie udaliśmy się na Shiva Market oraz do pobliskiej kolejnej świątyni.
Hindusi bardzo lubią nam oddawać swoje dzieci… 😉
No i nareszcie kokosy dla spragnionych wędrowców
Posileni powoli kierowaliśmy się w kierunku domku… ale jeszcze kilka fotek
I jeszcze jedno dla dziewczynek
I kolejny dzień dobiegł końca.
Następny był naszym ostatnim w Hampi. Słyszeliśmy, że w okolicy jest jezioro, więc nawet z entuzjazmem po porannej jodze Ani i Pawła zabraliśmy stroje kąpielowe i w drogę.
Ten znak troszkę nas rozczarował gdy dotarliśmy na miejsce…
Nie zmieniło to faktu, że było tam pięknie
No i czas łapać kolejny nocny autobus… tym razem do Kumily.
Kasia