Do Kumily zawitaliśmy w konkretnym celu – czas zrobić trekking w prawdziwej dżungli. Poznawanie kultury, jedzenia, zabytków jest dla nas oczywiście bardzo ważne, jednak absolwent biologii zawsze będzie potrzebował natury, żeby dopełnić zwiedzanie! Ponadto tak jak w Tajlandii spodziewaliśmy się zobaczyć głównie pijawki, tak tu – w Periyar National Park liczyliśmy na wiele więcej, ponieważ jest to ostoja dla 45 tygrysów i około 1000 dzikich słoni. Zobaczenie tygrysa graniczy z cudem, słonia – z ogromnym szczęściem. Niezrażeni statystykami, wciągnęliśmy nasze buty trekkingowe i pełni nadziei ruszyliśmy w gęsty las.
Do Periyar National Park nie można wejść od tak sobie. Potrzeba doświadczonego przewodnika – rangera. Do tego oczywiście należy mieć bilet wstępu i wykupioną wycieczkę – nie ma żartów z tygrysami! Również w związku z tym można pozwolić sobie na ciekawsze wypady, dlatego nasz pierwszy trekking odbyliśmy nocą.
Czołówki, długie spodnie i oczywiście wielkie, wątpliwej wygody, sztywne skarpety przeciw pijawkom. Zmrok zapadł, czas ruszać w drogę!
Dżungla w nocy jest bardzo ciemna, jedyne światło biło od naszych latarek – sześć słabszych świateł uczestników wyprawy i dwa bardzo silne, należące do prowadzących nas rangerów.
Pierwsze co się rzuciło się nam w oczy to, mieniąca się tysiącami światełek, trawa. O co chodzi – większość owadzich oczu, tak jak i innych zwierząt, odbija światło. Zewsząd obserwowało nas tysiące małych świecących oczek. Każdy z nas liczył jednak, że zobaczy dużo większe ślepia…
Wtem ranger jednym ruchem ręki zatrzymał całą grupę. Z oddali para dzikich oczu odbijała nasze światło! Jeleń samba! Na co mamy niezbite dowody na poniższych zdjęciach.
Od tego momentu, do końca wędrówki towarzyszyło nam jeszcze wiele oczu samby. Trafiliśmy także na stado. Wyobraźcie sobie siedem par świecących z ciemności ślepi uważnie w Was wpatrzonych – w nocy można się przestraszyć nawet jelenia!
Idąc dalej ranger znów raptownie stanął, jednak tym razem wskazał drzewo. Nie byle jakie – drzewo sandałowe, bardzo pożądane przez swój piękny i niezwykle trwały zapach, który utrzymuje się przez dziesięciolecia. Najbardziej pachnąca odmiana rośnie właśnie w Indiach, a także w Indonezji i Australii. Nie rośnie jednak spokojnie – jego drewno jest najdroższe na świecie (nawet do 600 złotych za kilogram), przez co cała populacja została silnie przetrzebiona i bardzo rzadko można spotkać je, dziko rosnące.
W Periyar zakładane są szkółki drzew sandałowych. Przy każdej z nich ustawiony jest obóz z rangerami, pilnującymi drzew przez całą dobę.
Po półtoragodzinnym marszu dotarliśmy do ‘leśniczówki’ – tam podczas postoju uchwyciliśmy kilka ciekawych okazów
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Niestety nasi rangerzy nie byli najbardziej ogarnięci – po pierwsze, jak to z Hindusami bywa, ciężko w ogóle zrozumieć ich akcent. Po drugie, widać było ich ogromne znużenie całą wyprawą. To my wyłapywaliśmy ślepia z ciemności i wskazywaliśmy je przewodnikom. Z drugiej strony… ciężko się dziwić, gdy codziennie prowadzą tymi samymi szlakami turystów, a w dżungli głównie można spotkać jelenia sambę. Mimo to udało nam się jeszcze wyłapać hukanie sowy i wypatrzeć trzy małpy. ‘No, not monkeys! It’s sirith!’. Ooo, udało się nam zobaczyć sirithy! Wszystko fajnie, ale co to ten sirith? Wymęczyłam rangera na tyle, że jest to mniej więcej wielka mysz… Sprawdziliśmy cały internet i wiecie co – nie ma takiego zwierzęcia jak sirith. Tak, język angielski w Indiach jest bardzo trudny. Udało nam się na szczęście rozwiązać tajemnicę na kolejnym trekkingu.
Na sam koniec udało się jeszcze wpaść na dziki cynamon i odszukać kwiat bawełny.
Nocny trekking to dużo emocji, mało światła, same szepty… Sami na pewno nie wybralibyśmy się na taką wyprawę w Azji. Mimo to, dżunglę także trzeba zobaczyć, więc zaplanowaliśmy drugą wyprawę, tym razem całodniową.
Spotkaliśmy się pięcioosobową grupą w domku rangerów około 8 rano. Znów dostaliśmy antypijawkowe skarpety, a także plecaki z wałówką na cały dzień. Wcześniej poproszono nas jeszcze by ubrać długie spodnie i niejaskrawą odzież. Tym razem ruszyliśmy z trójką rangerów, z czego jeden miał strzelbę. Zapowiadało się ciekawie.
Nasi dzisiejsi rangerzy byli zdecydowanie bardziej komunikatywni i czujni, niż poprzedni. Od razu po wejściu w las, jeden z nich wypatrzył w gęstwinie sowę, która niespokojnie łypała na nas oczami, po czym obróciła głowę o 180 stopni i spokojnie odleciała. Ponadto bardzo szybko wychwyciliśmy wiele świeżych śladów zwierząt. I to jakich zwierząt!
Powyższe zdjęcie dowodziło, że słoń żerował tu tego samego poranka. To właśnie o tej porze najłatwiej na nie trafić, gdy spokojnie wcinają liście.
Rangerzy przez cały czas zachowywali ogromną czujność. Mieli znacznie bardziej wyczulony słuch na odgłosy dżungli niż my – co jakiś czas zatrzymywali nas i nasłuchiwali, czasem jeden z nich szedł na zwiady. W tym czasie my nie słyszeliśmy nic. Dokładne słuchanie ich poleceń i rozmawianie wyłącznie szeptem zbliżało nas do dzikiej przyrody.
Po godzinie rangerzy znaleźli duży płaski kamień i ogłosili śniadanie. W naszych pakunkach znaleźliśmy oczywiście tosty, najwyraźniej uważane przez tutejszych za ulubiony przysmak turystów. Ponadto dużo słodkich ciastek. Generalnie dużo cukru, by szybko zyskać siły na dalszą wędrówkę. I gdy tak spokojnie rozsiedliśmy się przy posiłku, okazało się, że nie tylko my jesteśmy głodni… Wszyscy od razu wstali jak poparzeni! Podczas nocnego trekkingu nie widzieliśmy żadnych śladów obecności pijawek, myśleliśmy, że to pewnie nie pora na nie. Każdy z nas jednak miał ich co najmniej kilka przy bucie.
Jeszcze tylko pamiątkowa sesja zdjęciowa i można ruszać dalej.
W pewnym momencie ranger znów machnął ręka, byśmy się nie ruszali. Tym razem także i my usłyszeliśmy i zobaczyliśmy uginające się krzaki. Ranger pobiegł pierwszy i z wielkim uśmiechem ekscytacji na ustach przywołał nas do siebie, jednocześnie przypominając, żebyśmy byli cicho i szli na ugiętych nogach. Oniemieliśmy. Zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nami, ogromny dziki słoń, wcinał bambusy w najlepsze. Pozostali rangerzy rozbiegli się, by wybadać sytuację. Słoń tym samym znikł w gęstwinie. Zaraz drugi ranger przywołał nas na wzniesienie. Na wprost, na ścieżce, posilały się kolejne dwa wielkie słonie. Nagle dostaliśmy polecenie odwrotu, ukrycia się w gęstych krzakach. Słonie mają słaby wzrok, nie są w stanie nas wypatrzeć w gęstwinie, nawet w odległości kilkudziesięciu metrów. Mają natomiast doskonały węch i nie znoszą refleksów słońca. Dwa obserwowane przez nas słonie zeszły ścieżką w naszą stronę. Przystanęły na moment, naprawdę bardzo blisko nas. Wtedy jeden odwrócił głowę prosto na nas i zatrąbił. Wszyscy podskoczyli wystraszeni. Do tego nasz znajomy przypadkiem użył flesza… Rangerzy od razu ogłosili ucieczkę. Puściliśmy się pędem w górę, przedzierając się przez gęste krzaki. Słysząc co jakiś czas trąbienie i… warczenie! Później mieliśmy dowiedzieć się od rangerów, że nasz zapach i lampa błyskowa mocno zdenerwowały słonie. Szczególnie, że stado, na które trafiliśmy, liczyło pięć dorosłych osobników oraz dwa młode. Ponadto, słonie potrafią bardzo szybko i sprawnie poruszać się po dżungli, więc gdyby naprawdę chciały, to spokojnie byłyby w stanie nas dogonić. Tego dnia mieliśmy naprawdę ogromne szczęście spotkać tak duże stado i to z tak bliskiej odegłości, trekking już na ten moment można było uznać za zaliczony
Daliśmy sobie chwilę na ochłonięcie ponad leśną gęstwiną. Chwilę potem znów mieliśmy zanurzyć się w zieleń. Po drodze rangerzy mieli przygotowane dla turystów różne przyrodnicze gadżety. Poniżej gadżet wołu.
Król Periyar, tygrys, pojawia się właściwie tylko w nocy. Jeden z rangerów opowiadał nam, że pracuje tu od roku i nigdy żadnego nie widział. Te dzikie koty są bardzo terytorialne, każdy osobnik potrzebuje około 25 km2 terenu wyłącznie dla siebie. Mimo to udało nam się znaleźć niezbite dowody jego obecności w dżungli. Oba ślady były ogromnych rozmiarów…
Słonie i tygrysy to jednak niewielki odsetek różnorodności fauny w Periyar. Wyszukaliśmy znacznie więcej różnych dzikich okazów w gęstwinie.
Ranger w pewnym momencie znów zamarł. Ależ Ci ludzie mają słuch! Znow podobna akcja – my w bezruchu, ranger na zwiady, no i masz! Kolejne słonie! Stwierdziliśmy, że rangerzy żartują sobie z nas i że słonie zawsze wychodzą dla turystów. Jednak ich podekscytowanie było takie jak nasze, więc to nie mogła być prawda. Tym razem słonie stały daleko, matka z młodym. Mogliśmy więc spokojnie nacieszyć się ich widokiem i porobić zdjęcia. Jeden z rangerów poprosił o nasz aparat i zaczął skradać się do słoni. Udało mu się podejść naprawdę blisko, mamy więc całkiem dobre zdjęcia
Słonie powoli zniknęły w gęstwinie. Rangerzy mieli już dla nas kolejny dżunglarski gadżet.
Wtem natknęliśmy się na coś bardzo wyjątkowego, małą odbitą w grząskiej ziemi łapkę tygrysiątka. Nawet rangerom zaświeciły się oczy i sięgnęli szybko po swoje telefony, by zrobić zdjęcia. Przykładali długopisy, by móc potem ocenić wiek. Wszyscy mieli wielki uśmiechy na ustach, że tygrysom jest tu dobrze
Powoli zaczynaliśmy odczuwać nogi, jednak piękno krajobrazów pozwalało łatwo zapomnieć o zmęczeniu. Nagle w krzakach obok usłyszeliśmy trzepotanie. ‘Co to?’ ‘Wild chicken’, odpowiedział ranger, jakby to było oczywiste. Dziki kurczak w dżungli… na bank. Na tę myśl, kawał tłustego koguta przeleciał tuż nad naszymi głowami, trzepocząc niesamowicie skrzydłami. Nic już mnie na tym swiecie chyba nie zaskoczy…
Około 13 dotarliśmy do leśniczówki. Czas na pożywny obiad złożony znów przede wszystkim ze słodkich ciastek. Dostaliśmy krzesełka, rozsiedliśmy się, najedliśmy, a rangerzy jak nie wołali, tak nie wołają. Przyszedł nam wszystkim jeden pomysł do głowy – siesta!
W drodze powrotnej wszyscy już tylko spacerowali, mimo to Pawłowi udało się jeszcze wypatrzeć węża. Rangerzy zgodnie ocenili – jadowity. W Indiach nie ma za to żadnych śmiertelnie jadowitych pająków, co zawiodło Pawcia.
Pod koniec wędrówki spotkaliśmy w dżungli także ludzi, ciężko pracujących. Nie mogę nie wspomnieć tu o indyjskich tragarzach, przenoszących niezwykle wielkie i ciężkie przedmioty wyłącznie na głowie! Widzieliśmy na wsi kobiety noszące ogromne dzbany wypełnione po brzegi wodą, a także tragarzy wspinających się na dach autobusu, niosąc na głowie ogromne pakunki do transportu. W dżungli natomiast przenosi się drewno. Podejrzewam, że mi złamałaby się szyja.
Na skraju Periyar lokalni mieszkańcy prowadzili plantację kawy i pieprzu, a także niewielkie ilości warzyw i owoców – zzdecydowanie sprzyjało to obecności zwierząt. Na samym końcu zobaczyliśmy więc jeszcze małpy, dokładnie langury szare, ptactwo, między innymi króla indyjskich browarów – kingfishera (z rodzaju zimorodkowatych ).
A samy końcu udało nam się również rozwiązać zagadkę tajemniczych sirithów. Nad nami wysoko na gałęziach drzew siedział wiewiór. Ranger szybko nam wyjaśnił – żaden tam zwykły wiewiór, tylko giant squirrel, czyli największa wiewiórka świata. Kaczy, uważaj teraz, długość jej ogona sięga nawet 70 centymetrów! Moje dwa ulubione angielskie słowa wypowiadane przez Hindusów – sirith = sqirrel oraz dzium = zoom
A teraz wyobraźcie sobie całą tę wyprawę do dżungli z gościem, który wygląda tak:
Nasza wycieczka po Indiach powoli dobiega końca i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że dżungla była dla nas jedną z najbardziej emocjonujących i satysfakcjonujących przygód. Trekking w każdym kraju to zupełnie nowe doznania. Może po biologii człowiek trochę świruje, ale myślę, że na każdym dzikie zwierzęta robią wrażenie. Szczególnie te, których zostało nam na świecie tak niewiele.