Bangalore (lub Bengaluru) – tę nazwę słyszał chyba każdy, kto pracował kiedyś w IT. A osoby niezwiązane z tą dziedziną możliwe, że kiedyś miały okazję dzwonić na jedną z anglojęzycznych infolinii – z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że konsultant odbierający telefon po drugiej stronie był właśnie w Bangalore. Czy kiedyś zadaliście pytanie na ogólnoświatowym forum internetowym i dostaliście odpowiedź od ciemnoskórego mężczyzny z wąsem? – jeśli tak to macie spore szanse, że odpowiedział Wam ktoś z Bangalore.
Nie raz i nie dwa słyszałem historie o Hindusach pracujących od rana do nocy w wielkich, szczelnie zamkniętych halach, stanowiących centra IT dla zachodnich korporacji. Będąc w Indiach nie mogłem odmówić sobie dokonania weryfikacji, czy w tych opowieściach jest choćby część prawdy.
W 2014 i 2015 roku realizowałem projekt dla pewnej niemieckiej korporacji, podczas którego zaprzyjaźniłem się z Sulekhą. Pracowała na tym samym projekcie, jednak nigdy nie mieliśmy okazji się spotkać, ponieważ ja byłem w Poznaniu, a ona w Bangalore. Kolejny powód aby odwiedzić to wyjątkowe miasto. Zacznijmy więc od początku…
Pierwszy raz do Bangalore przyjechaliśmy nocnym autobusem z Hampi. Jak przystało na indyjski autobus, był rzecz jasna luksusowy.

Około 6:30 rano wysiedliśmy na dworcu autobusowym Majestic w samym centrum miasta. Szybko uciekliśmy od żądnych krwi rykszarzy, zostawiliśmy bagaże w przechowalni i zadzwoniliśmy do Sulekhi. Przyjechała po nas swoim samochodem i zabrała na śniadanie do pobliskiej restauracji. Znaliśmy się już prawię rok, ale tego dnia spotkaliśmy się po raz pierwszy. Sulekha zadbała o to, żebyśmy spróbowali popularnych w Bangalore potraw śniadaniowych takich jak dosa oraz ryżowe idli.

Nie obyło się bez akcentów humorystycznych. Choć czasami ciężko stwierdzić czy tego rodzaju tabliczki są tak całkiem serio 🙂

Po śniadaniu Sulekha zabrała nas na spacer do parku. Park był ogromny i można by w nim spędzić cały dzień. Nad głowami latały nam orły, a my w tym czasie rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Zadawaliśmy sobie mnóstwo pytań odnośnie codziennego życia, pracy, rodziny.



Tego dnia nie mieliśmy zbyt dużo wspólnego czasu, ponieważ był środek tygodnia i Sulekha około południa musiała jechać do pracy. Nie było jednak żadnego problemu z tym czy przyjedzie godzinę wcześniej czy później. O swojej pracy jako konsultantka systemów SAP opowiadała w bardzo swobodny sposób. Wygląda na to, że jej praca niczym nie różni się od mojej. W normalnym trybie pracuje 8h dziennie, jeśli trzeba dokończyć ważniejsze zadania to zostaje kilka godzin dłużej, a jeśli w środku tygodnia przypadkowo odwiedzi ją ekipa z Polski to idzie do pracy tylko na trochę.
Tego samego dnia wieczorem wyjeżdżaliśmy do Kumily na spotkanie z dżunglą, więc mieliśmy jeszcze kilka godzin samodzielnego zwiedzania centrum Bangalore. Przed pożegnaniem z Sulekhą poprosiliśmy ją o jeszcze jedną przysługę. Anna od ponad 10 dni kaszlała jak stary hindus. Korzystając z pomocy lingwistycznej naszej indyjskiej przyjaciółki, zakupiliśmy magiczny, ajurwedyjski, ziołowy syrop, który po kilku dniach postawił Annę na nogi.

Pożegnaliśmy Sulekhę i umówiliśmy się, że wracając ze stanu Kerala w południowych Indiah, koniecznie zostaniemy w Bangalore przynajmniej na jedną noc. Tymczasem jednak nie pozostało nam nic innego jak zobaczyć Bangalore z bliska. Jeśli widzieliście kiedyś jakikolwiek film dokumentalny o Indiach, to na pewno były w nim sceny kręcone na zatłoczonych bazarach, pełnych ludzi, skuterów, krów i oczywiście niezliczonej ilości kolorowych towarów. Taki dokładnie obraz można zobaczyć na targowiskach w Bangalore.

Nie brakuje również jedzenia ulicznego – a takie jest najlepsze.

Sulekha jako pierwsza zaprowadziła nas do jednej z cukierni. Nie mam pojęcia jak robione są tamtejsze słodycze, ale jakimś sposobem są słodsze niż czysty cukier! A do tego muszę dodać, że są naprawdę dobre 🙂

Krowy są w Indiach dosłownie wszędzie i Bangalore nie jest tu wyjątkiem. Ludzie nie zwracają na nie uwagi dopóki nie próbują zjeść warzywa z czyjegoś stoiska.

Bangalore jest chyba najlepszym miejsce w Indiach na zakup wysokiej jakości materiałów. Wełna, bawełna, jedwab i wiele innych. Setki wzorów, kolorów i rozmiarów. Materiały sprzedawane na metry oraz w postaci gotowych ubrań. Poprawki krawieckie i dopasowywania odzieży realizowane są w przeciągu godziny od zakupu. Do tego prawie niemożliwe jest znalezienie dwóch takich samych męskich koszul, ani damskich kreacji. Indie są chyba najbardziej kolorowym miejscem na ziemi.





W drodze na nocny autobus do Kumily trafiliśmy na… budkę telefoniczną. Kilka minut do Polski za kilka groszy – a radość kobiet – bezcenna.

W Indiach autobus służy nie tylko do przewozu niezliczonej liczny pasażerów, ale również towarów. Przed odjazdem na dach ładowane są kartony i worki, które objętościowo mogłyby zapełnić bez problemu połowę przestrzeni w autobusie. Ale nie to jest najciekawsze, lecz sposób w jaki te towary są ładowane na dach. Otóż panowie tragarze wchodzą po pionowej drabinie na dach autobusu, niosąc wspomniane wory i kartony na własnej głowie. Nie potrzebują do tego rąk – towar jakimś cudem doskonale trzyma się ich głów!

Wyjechaliśmy do stanu Kerala na kilka dni. Wracając, zgodnie z umową zatrzymaliśmy się w Bangalore na noc. Sulekha zarezerwowała nam hotel znajdujący się niecały kilometr od jej mieszkania. Zjedliśmy szybkie śniadanie i wyszliśmy na pobliską, niesamowicie zakorkowaną ulicę z której po kilku minutach odebrała nas Sulekha. Samochody i skutery w Bangalore jeżdżą tak samo jak w innych częściach Indii, czyli nie uwzględniając pasów namalowanych na jezdni (dlatego też często po prostu się ich nie maluje), a także nie uwzględniając możliwości stania w korku. Nieważne jak dużo pojazdów jest na drodze i nieważne czy światło jest akurat zielone czy czerwone – tu się nie stoi. Samochody, skutery i riksze wykorzystują choćby najmniejsze szczeliny, w które mogą się wcisnąć, trąbiąc przy tym niemiłosiernie. Sulekha i jej mąż byli niesamowicie zdziwieni, gdy mówiliśmy im, że w Europie musimy jechać po wyznaczonym pasach i czekać, aż wszyscy przed nami ruszą. Przecież tak się nie da jeździć!
Dzień zaczęliśmy od wspólnej wizyty w muzeum lotnictwa, pełnego helikopterów i samolotów wojskowych.

Następnie trafiliśmy do miejsca, które najbardziej chciałem zobaczyć, czyli do parku technologicznego, w którym pracuje Sulekha. Ani trochę nie przypominał on zamkniętych hal pełnych ściśniętych pracowników, o których mówi się w Europie. Wręcz przeciwnie – Sulekha pracuje w miejscu o dużo wyższych standardach niż ja i moi koledzy z pracy. Wizytę zaczęliśmy od stołówki, w której mogliśmy przebierać w daniach kuchni azjatyckiej, ale także w fast foodach takich jak KFC.


W tym samym parku technologicznym swoje siedziby mają takie firmy jak Yahoo czy IBM. Patrzcie i podziwiajcie!










Tutaj naprawdę niczego nie brakuje, a wyssane nie wiadomo skąd opowieści można włożyć między bajki.
Sulekha została na kilka godzin w pracy, a my udaliśmy się na shopping. Dziewczyny chętnie przebierały w stosach wyjątkowych materiałów, a w tym czasie pozostali sprzedawcy nie próżnowali i starali się wyposażyć mnie w zestaw świecących, jedwabnych koszul i niecodziennych nakryć głowy…


A jeśli już zupełnie nic nie udało się nam sprzedać… to może chociaż one photo na pocieszenie, sir?

Każdy, choćby najmniejszy zakup musi przejść procedurę targowania. Sprzedawca mówi cenę, my mówimy ze zdziwieniem, że zapłacimy maksymalnie 40% ceny wyjściowej, wtedy on się dziwi, że to rozbój w biały dzień, a na koniec kupujemy za około 50-60% ceny wyjściowej i każdy jest zadowolony. Very good price my friend! Not a tourist price!

Poza materiałami, w Bangalore możemy kupić też nowości kinowe na płytach DVD. Również te, których jeszcze nie było w kinach. A może Bolywood dla znajomych w Polsce?

Na targowiskach zeszło nam ładnych kilka godzin, mimo że nie kupiliśmy właściwie niczego. Tutejsza moda obfituje w kolory, które trudno byłoby zastosować w smutnych, polskich realiach.
Złapaliśmy rykszę (lub inaczej 'auto’ – w Bangalore wiele osób nie zna określenia tuk-tuk) i pojechaliśmy do mieszkania Sulekhi i jej męża. Sulekha poza tym, że jest doskonałą specjalistką SAPUI5, jest również utalentowaną malarką. Ściany jej mieszkania zdobią tworzone po godzinach obrazy, które zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Jako że sami jesteśmy w trakcie meblowania naszego mieszkania, zamówiliśmy u Sulekhi dwa obrazy, które namaluje specjalnie dla nas. Będą doskonałą pamiątką pobytu w Indiach.

Sulekha i jej mąż pochodzą z Bengalu. Dlatego też przygotowali dla nas bengalskie potrawy, których nie jedliśmy w żadnym innym miejscu. Na początek deser – rodzaj naleśnika z mąki ryżowej wypełnionego słodkim, podsmażanym nadzieniem.

Następnie oczywiście masālā ćāy – czarna herbata z mlekiem, cukrem i kardamonem.

W ramach wymiany doświadczeń, Anna przygotowała kilka naleśników rodem z Polski.

Bardzo zaciekawiła nas lodówka, która idealnie nadawałaby się do polskiego akademika. Otóż z jakiegoś powodu wszystkie lodówki w Indiach mają zamki. Nikt nie był nam w stanie wyjaśnić dokładnie dlaczego ludzie mają w domach zamykane na klucz lodówki, ale naprawę tak własnie jest 🙂

Mąż Sulekhi zorganizował specjalnie dla nas lokalne wino, którego nie można kupić poza stanem Karnataka. Jest to lokalny produkt, wytwarzany z winogron rosnących w okolicach Bangalore. Co ciekawsze, czerwone wino Sula zupełnie nie odbiega od hiszpańskich czy włoskich standardów. Nie będę się wygłupiał i pominę opis bukietu, ale uwierzcie mi na słowo – warto spróbować.

Sulekha na kolację przygotowywała kurczaka. Nasze zamiłowanie do kuchni azjatyckiej kazało nam zrobić pełną dokumentację tego wydarzenia 🙂 Na początek marynata z czosnku, imbiru i chili. Tak zamarynowany kurczak musi poleżeć około pół godziny.


Gdy kurczak się marynował, Sulekha przygotowała chapati.

Następnie na oleju musztardowym podsmażamy ziemniaki i czerwoną cebulę. Następnie dodajemy kurczaka.


Pozwoliłem sobie w tym opisie pominąć kilka kluczowych etapów przygotowywania posiłku, ponieważ to danie było tak pyszne, że zatrzymam przepis tylko dla siebie i będę częstował nim grzecznych gości, którzy będą chcieli nas odwiedzić po powrocie do Polski 🙂

Sulekha ugościła nas naprawdę godnie. Spędziła z nami prawie cały dzień, zabrała w swoje ulubione miejsca i poczęstowała przysmakami, których nie moglibyśmy zjeść nigdzie indziej. Obiad zjedliśmy oczywiście tradycyjnym sposobem, czyli bez użycia sztućców. Wspólnie jedliśmy i śmialiśmy się z tego, jak ciężko jest nam jeść ręką np ryż z sosem. Dowiedzieliśmy się również wiele na temat krykieta, który jest bardzo ważnym sportem w Indiach, ale przede wszystkim spędziliśmy sporo czasu ze wspaniałymi ludźmi, którzy ugościli nas jak własną rodzinę. Właśnie takie chwile są najcenniejsze podczas podróży. Nie góry, nie morze, ani nie złote świątynie, lecz zwykłe chwile w których spotykamy życzliwych ludzi na drugim końcu świata.

P