Podróż do Alappuzha minęła nam przyjemnie. Trochę wiało jak to w autobusie bez okien, ale daliśmy radę. Sprzedawcy na każdym przestanku czymś nas raczyli, więc nie szło umrzeć z głodu czy pragnienia.
Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem. Hostel był trochę na uboczu, niby dobrze, niby nie, ostatecznie zostaliśmy. Każdego ranka piękna pobudka – koza na zmianę z krową, do tego kura, gęsi, psy i wszelkiego rodzaju ptactwo, a w nocy coś wielkości kuny latało nam po dachu Mimo to było to piękne i chyba najcieplejsze miejsce w całej naszej podróży. No i pierwszy raz tak bardzo cieszyłam się z zimnej wody pod prysznicem 😉
Tego samego wieczora wyruszaliśmy na poszukiwanie pożywienia. Nie było to jednak łatwe i ostatecznie nie mieliśmy zbyt dużego wyboru. Kolacje zjedliśmy w przydrożnym straganiku z grupką miłych studentów.
Na południu w każdym miejscu towarzyszą nam gekony, urocze gady 🙂
W Allapuzha pierwszy raz postanowiliśmy spróbować szczęścia i kupić bilet na naszą dalszą podróż. Pan skierował nas do właściwego okienka poza głównym dworcem. Paweł wypełnił stosowny formularz. Musiał podać nasze dane, wiek, płeć i odstać swoje w kolejce po czym usłyszeliśmy „brak miejsc”. Ale próbowaliśmy
Trochę rozczarowani udaliśmy się na plaże. Perspektywa kąpieli była już bardzo bliska…
Rozejrzeliśmy się w jedną stronę, potem w drugą…ok chyba nie będzie tak różowo. Bardzo mało kąpiących, turystów praktyczne zero…kobiety wchodzą do wody w swoich pięknych sari…
…perspektywa zdjęcia ciuchów i kąpieli coraz bardziej odległa…Musimy chwilę pomyśleć, a najlepiej się myśli przy lodach, oczywiście double mango 🙂
Ostatecznie przeszliśmy jeszcze spory kawałek. Znaleźliśmy miły hostel przy plaży, zamówiliśmy po zimnym napoju, arbuzie który zdecydowanie był krojony nożem po cebuli i rozłożyliśmy się na leżakach i krzesłach. Było tam kilku turystów, plaża dość pusta więc odważyliśmy się na kąpiel. Woda była jak zupa 😉 Cudownie ciepła i mega słona 😉
„Wykończeni” leżeniem udaliśmy się na kolację. Wzdłuż plaży ciągnął się deptak, można było tam kupić praktycznie wszystko, więc i my znaleźliśmy małą przekąskę dla siebie 🙂
No i zawsze znajdzie się ktoś chętny do posiłku 😉
Ostatecznie zasiedliśmy w restauracji z widokiem na morze i cieszyliśmy nasze podniebienia pyszną rybą oraz ryżem z krewetkami.
Jeszcze tylko zachód słońca…
Szybki zakup owoców na wieczór i można ruszać do hotelu.
Ale co to za wieczór bez kubeczka chai… 😉
Wykąpani zasiadaliśmy do naszych zakupów. Pierwszy raz jadłam custard apple, było to dość klejące ale miłe przeżycie smakowe
I nasz kolejny lokator na gapę 😉
Na następny dzień mieliśmy zaplanowaną wodną wycieczkę po kanałach rozciągających się na około Alappuzha – tzw. back-water.
Przetransportował nas on do miejsca skąd miała się rozpocząć nasza wodna wyprawa małą łódeczką. No ale przecież nie bez śniadania i herbaty 🙂
Gotowi, ruszamy 🙂
















Po około 4 godzinach wróciliśmy na miejsce naszego startu na obiad. I nie był to byle jaki obiad. Pięknie podany na liściu bananowca. Jako danie główne kawałek ryby złowionej tego samego poranka w rzece.
Po takim obiadku przyszedł czas się pożegnać i ruszyć przez pola ryżowe w poszukiwaniu powrotnego transportu do miasta.
Paweł zaczął kolekcjonować banknoty, a co 😉 ma się tą „stówkę” 😉
Z tramwaju wodnego korzysta wiele ludzi, oraz masa dzieci podróżujących do i ze szkoły. Podejrzałyśmy z Anią jakie mają zadania… powiem Wam, że robiły zadania domowe z rachunkowości. I to nie byle jakie – liczyły zyski i straty ze sprzedaży towarów. Ja w tym wieku chyba liczyłam patyczki w podstawówce.
Po zejściu na ląd czas zobaczyć centrum miasta i pewnie coś zjeść 😉 Co będziemy daleko szukać – siadamy. Wiele nam nie trzeba do szczęścia. Herbata coś słodkiego i człowiek od razu się uśmiecha 🙂
Po Kumily mamy trochę niedosyt jeśli chodzi o przyprawy, więc i tu postanowiliśmy ich dokupić.
Ostatnie pożegnanie z rybką…
I morzem…
Kasia